Trochę historii Góry Hugona w Świętochłowicach na Śląsku…

… czyli samorządowa masakra piłą mechaniczną a Góra Hugona

Zaczęło się banalnie: spacer z psiurem, a tu na środku łączki pod lasem na Górze Hugona w Świętochłowicach – samochód. Z dolnośląską rejestracją i nadrukami firmowymi. W obawie, że ktoś go ukradł i porzucił dzwonię na numer z firmowego opisu. Okazuje się, że to geodeci z Dolnego Śląska na Górnym Śląsku wytyczają w środku lasu, na mojej od dzieciństwa Górze Hugona działki pod budowę osiedla domków jednorodzinnych… Na styku ekosystemów: leśnego, łąkowo-polnego i moczarowego z bajorkiem, w którym od lat masowo rozmnażają się na wiosnę różne gatunki żab, ropuchy, kumak nizinny, czy traszki, w tym grzebieniasta.

Prawdziwy dramat Góry i porastających ją lasów zaczął się wraz z pojawieniem się w otoczeniu obecnych władz Świętochłowic deweloperskiej spółki komandytowej Xenakis, która w wyniku nietransparentnie przeprowadzonego przez Prezydenta Kostempskiego przetargu, za cenę nieco ponad 7 zł/m2 wykupiła od Miasta ponad 4,5 ha lasu na Górze, bezpośrednio przylegającego do użytku ekologicznego. W ciągu dwóch tygodni lutego 2018 r. jej wykonawca, firma Riser z Jaworzna dokonała wyrębu prawie 1500 drzew lasu będącego przedłużeniem użytku ekologicznego w stronę ogródków działowych, na skraju skarpy, pod którą znajduje się około 100 metrowy zbiornik wodny, staw Gliniok. Tam każdej wiosny masowe gody odbywają różne gatunki płazów. Co więcej również poza siatką odgradzająca wyręb, od strony użytku ekologicznego wycięto kilkanaście drzew na terenie chronionym i rozjeżdżono ten rejon Góry ciężkim sprzętem gąsienicowym. Po odgrodzeniu zrębu, w  jego zewnętrznym pobliżu mieszkańcy znaleźli w ciągu kilu dni padliny sarny i młodego dzika. O płazach zgładzonych na zrębie podczas zimowania w glebie, w odległości do 200 m od miejsca rozrodu w Glinioku nawet nie wspominając. Ptaki, które tam gniazdowały tuż przed okresem lęgowym pozbawione siedlisk – do dziś błędnie kołują nad Górą Hugona.

Działania władz Miasta i prywatnego dewelopera spowodowały protest mieszkańców Świętochłowic: pisma do Regionalnego Dyrektora Ochrony Środowiska w Katowicach, którym jest biurokrata sprawujący różne urzędy od czasów Gierka, oraz do Wojewódzkiego Inspektora Ochrony Środowiska podpisało prawie 70 osób, a zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa do Ministra Ziobry, Prokuratury Okręgowej w Katowicach, do wiadomości CBA i posłów województwa śląskiego – równe 200. Oczywiście, pan Prezydent w kłamliwym oświadczeniu publicznym ogłosił, że na Hugonie nie ma żadnej wycinki lasu, tylko porządkownie chaszczy, a ludzie niepotrzebnie wszczynają burdy. Zgłoszenia o zagrożeniu szkodą lub szkodzie w środowisku trafiły również do RDOŚ, WIOŚ, Komendanta Miejskiego Policji i władz Miasta. Zgłaszający je został przesłuchany w charakterze świadka w referacie do walki z przestępczością gospodarczą KMP w Świętochłowicach. Jednak w tym czasie ani na chwilę prywatny właściciel nie wstrzymał wycinki lasu. Zaś władze samorządowe Świętochłowic ogłosiły kolejny przetarg – tym razem na 10,5 ha „terenu zadrzewionego” przylegającego do użytku ekologicznego od strony zachodniej. Mieszkańcy dwóch domów przy ul. Góra Hugona otrzymali od Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Lokalowej wypowiedzenia… Największym paradoksem tej masakry piłami mechanicznymi jest fakt, że tylko na terenie dzielnicy Zgoda, w pobliżu wyciętego lub wystawionego na przetarg lasu znajdują się rozległe, niezabudowane tereny poprzemysłowe po Kopalni „Polska”, Hucie „Florian” czy zakładach ZUT „Zgoda”.

Tymczasem do organizatorów protestu za pośrednictwem Internetu zaczęły docierać sygnały o podobnych wycinkach drzew i całych fragmentów lasów z innych miast Górnego Śląska. Jakby na tym zdegradowanym przemysłowo obszarze było za dużo zieleni, samorządowcy Chorzowa przystąpili do wycinki drzew w Parku Śląskim przy granicy z dzielnicą Dąb w Katowicach: pod parking na terenie Parku. W Rudzie Śląskiej – rozpoczęto wycinkę lasku w dzielnicy Halemba. W Rybniku – na terenie Radlina. Wzmożenie prac świadczy o jakimś przypływie niszczycielskiej energii wśród zdegenerowanych włodarzy miast, którzy sprzedając tereny publiczne w ręce prywatne przed wyborami samorządowymi, postanowili chyba przerobić drzewa na kiełbasę wyborczą. Sęk w tym, że masakrę piłami mechanicznymi zaklepują samorządy zdominowane w wielu przypadkach na Śląsku przez PO lub z nim zblatowane, ale w opinii ludzi reagujących na tę rzeź – wina spada „na Państwo”, „na rząd”, na PiS. Najsmutniejsze bowiem w tym procederze jest to, że w sposób bezczelny wykorzystują znowelizowane lex Szyszko, które władzom samorządowym oddało decyzje o wycince drzew.

Symbolem mobilizacji społeczności lokalnych na Śląsku przeciw tej niszczycielskiej agresji na środowisko stała się chwilowo obrona Góry Hugona w Świętochłowicach. Wcześniej Świętochłowiczanie próbowali już bronić takich terenów zielonych jak Uroczysko, Wąwóz czy drzewa wokół stawu Kalina. Jednak Góra Hugona na styku uprzemysłowionych miast Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego: Chorzowa (dzielnicy Batory), Świętochłowic (dzielnicy Zgoda) i Rudy Śląskiej (dzielnicy Kochłowice) to miejsce niezwykłe: owo wzniesienie Wyżyny Śląskiej (313 m npm) jeszcze na XVII-wiecznej mapie opisano jako teren Cisowkawald, lasu cisowego, czyli według wierzeń ludowych świętego lasu. Było to prawdopodobnie w czasach przedchrześcijańskich miejscem kultu „świętych głów”, „swante hlav” (być może Trygława lub Swantewita), od którego – według jednej z koncepcji – pochodzi nazwa Świętochłowic. Jej szczytem, zbudowanym z liczących ok. 345 mln lat piaskowców górnokarbońskich, przebiega wododział Wisły i Odry.

Podczas rabunkowej, kolonialnej industrializacji Śląska przez Prusaków w XIX w. na Górze rozpoczęto wydobycie węgla najtańszą metodą, odkrywkowo: od wychodni węgla na powierzchnię tzw. metodą duklową wydobywano węgiel w należącej do hrabiów von Donnersmarck kopalni „Hugon” (stąd dzisiejsza nazwa Góry). W 1812 r. katoliccy Donnersmarckowie z Siemianowic założyli tam kopalnię na cześć urodzonego 26 czerwca 1811 r. hrabiego Hugona I Karola Antoniego Łazarza (syna kapitana 1 śląskiego regimentu huzarów, adiutanta feldmarszałka Gebharda Blüchera, Karola Boromeusza Franciszka a Paulo). Kiedy jego ojciec zmarł w wyniku ran odniesionych w Saksonii podczas bitwy z cofającymi się wojskami Napoleona pod Groß Görschen – do 1832 r., czyli do uzyskania przez Hugona pełnoletniości dobrami bytomsko-siemianowickiej linii hrabiów Henckel von Donnersmarck zarządzała w jego imieniu matka, hrabina Eugenia, córka Antoniego hr. Wengersky barona von Ungarschütz. To ona między 10 kwietnia a 14 lipca 1824 r. uzyskała nadanie dla kopalni „Hugon“. Po licznych połączeniach z sąsiednimi kopalniami i polami górniczymi (m. in. Bärenhof, czyli Niedźwiedziniec, Radoschau, czyli Radoszowy czy Kochlowitz, czyli Kochłowice) w 1928 r. zmieniono jej nazwę na „Wirek“. Na wzgórzu do dziś można zejść do tzw. „dolinek“, czyli lejów wyrobiskowych po dawnej kopalni. Największe wyrobisko – dostępne jeszcze w latach 70-tych XX w. jako kamieniołom – zostało zasypane i przekształcone w hałdę kopalnianą.

Przy okazji wycinano drzewa dla innych kopalń Donnersmarcków, w tym utworzonej w pobliżu kopalni „Deutschland” (później „Polska”), aż ostatnie naturalne wycięto na początku XX w. Przez pół wieku Góra straszyła golizną, ale przygarniała najbiedniejszych Ślązaków: bezrobotni kopali na niej tzw. bieda-szyby, gdzie nielegalnie wydobywali z pańskich złóż węgiel, aby wyżywić rodziny. Z tego czasu zachowała się w tece Adolfa Dygacza śląska pieśniczka, w której przetrwał anegdotyczny opis tych wydarzeń: „A kiedych jo na biyda chodził, tralla, tralla la la, policyjach za nos wodzioł, tralla tralla la. Roz ida z linkom ku Hugonie, a tu słysza za mnom konie. – A cóż to smyczysz tam pod parzą – woło na mie jeden z szarżom… A jo odpedzioł z smutnom minkom: – Pole chca łobciągnońć linkom. Kapusta ktosik mi wyjodo, a policyjo nic niy godo… Zaklon i szablom se zazwonioł, i do miasta chnet pogonioł. A jo już niy mioł na co czekać, wloz do dziury wągel kopać”.

W latach 30-tych XX w. próbowano Górę zagospodarować rekreacyjnie: w 1935 r. urządziła tam lotnisko szybowcowe Wspólnota Interesów Górniczo-Hutniczych, czyli przejęty po latach Wielkiego Kryzysu przez państwo polskie i skarb śląski za długi koncern górniczo-hutniczy, wcześniej kontrolowany przez amerykańsko-niemiecki holding Consolidated Silesian Steel Corporation, grup finansowych Averella Harrimana i Friedricha Flicka, finansisty faszystów niemieckich. Dzięki polskiemu Zjednoczeniu Górniczo-Hutniczemu na szczycie Góry w 1937 r. zbudowano hangar Związku Szkół Szybowcowych, w którym stały trzy szybowce typu „Wrona” i jeden samolot silnikowy. „Wrony” wciągano na szczyt przy pomocy stalowych lin, a następnie „wystrzeliwano” je nad pozbawionym drzew stokiem. Kierownikiem szkółki szybowcowej na Górze Hugona, związanej z Okręgowym Klubem Szybowcowym przy Aeroklubie Śląskim i ogólnopolską Ligą Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, był Władysław Zborowski, a instruktorem – Fryderyk Szymura.

Podczas II wojny światowej platformę szybowcową na szczycie Góry wykorzystano na stanowisko artylerii przeciwlotniczej dla obrony pobliskich hut, kopalń i zakładów przemysłowych. Do obsługi żołnierzy wykorzystywano więźniów z pobliskiej filii niemieckiego faszystowskiego obozu Auschwitz, którą Niemcy utworzyli na Zgodzie jako KL-Eintrachthűtte oraz pracowników przymusowych m.in. z Huty Batory (pod niemiecka okupacją faszystowską – Bismarck). W tym celu na stokach Góry powstały tymczasowe obozy, w których przebywali również przymusowi robotnicy z Kopalni „Polska” (pod niemiecka okupacją faszystowską – „Deutschlad”), a przy dróżce obok Cmentarza (dziś w pobliżu ul. Wiśniowej) – więźniowie żydowscy. Wielu z nich  znalazło śmierć w kamieniołomie za Cmentarzem, którego zarośnięte wyrobisko niezgodnie z prawdą jest obecnie na polecenie prezydenta Świętochłowic Dawida Kostempskiego oznakowane na tablicy ścieżki edukacyjnej, jako największe wyrobisko „po eksploatacji węgla kamiennego”… W ten sposób obecne władze Świętochłowic z nadania Platformy Obywatelskiej dążą do ukrycia prawdy o miejscu niemieckich zbrodni faszystowskich na Żydach polskich i śląskich, aby na tym miejscu zaprzyjaźniony z nimi deweloper (firma XENAKIS z udziałem kapitału chińskiego) mógł wybudować osiedle domów jednorodzinnych. Oby im się nie przytrafił horror w stylu „Poltergeist”…

Jednak wśród starszych mieszkańców Świętochłowic i Chorzowa, którym swoje wspomnienia przekazało starsze pokolenie, które otarło się o działalność konspiracyjną trwa świadomość, że jest to miejsce szczególne nie tylko ze względu na ofiary zbrodni niemieckich. Już bowiem w listopadzie 1939 r. z luźnych grup powstała w Chorzowie Polska Organizacja Partyzancka (lub Polskie Oddziały Powstańcze), której pierwsze spotkania odbywały się za miastem właśnie na Górze Hugona lub w mieszkaniu Paczułów. Jak pisał w historii Świętochłowic A. Szefer „organizacja rozrastała się szybko i miała swoje placówki w wielu miastach okręgu przemysłowego. Obwód chorzowski obejmował miasto Chorzów i przyległe gminy dawnego powiatu świętochłowickiego”. „Do najaktywniejszych członków tej organizacji należeli: Henryk  Murłowski (rozstrzelany w Oświęcimiu), dr Tadeusz Paczuła (późniejszy więzień Oświęcimia), ponadto Wilhelm Malcherczyk, Stanisław Janeczko i Ryszard Mazelon (zginęli w Oświęcimiu)”. Należeli do niej też „Jan MalcherczykJózef KopiecLeon TerminAlojzy WideraLech i Kazimierz Orlińscy, Józef Siwy starszy, Józef Siwy młodszy, Paweł Siwy, Bolesław Paczuła i inni.” Na zlecenie organizacji różne nielegalne dokumenty wykonywał Fryc Junger (później Józef Kopicki). „Bardzo czynnym członkiem POO był Jan Szczepanowski ze Zgody (pseudonim „Dąbrowski”, później „Zacisk”)”.  „Za przynależność do POO zginęli świętochłowiczanie: Czesław i Leokadia Chrobotowie (rodzeństwo), oraz m.in. Jan i Maria Krzyżyńscy”, imieniem których nazwano jedną z uliczek w dzielnicy Zgoda pod Górą Hugona.

Po niemieckiej okupacji faszystowskiej w tym samym kamieniołomie na stoku Góry grzebano ofiary zbrodniarzy z NKWD i UBP, którzy pod komendą zdegenerowanego w wyniku wojny Żyda, Salomona Morela zamienili obóz pracy przymusowej dla jeńców niemieckich, SS- i SA-mannów, volsdeutschów, członków NSDAP i Hitlrtjugend na Zgodzie w miejsce kaźni wielu niewinnych mieszkańców Śląska. Trafiali do niego również żołnierze Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych oraz inni mieszkańcy Górnego Śląska zadenuncjowani m.in. przez osławioną trójkę gestapowskich szpicli-Ślązaków, którzy przeniknęli do lokalnych struktur polskich władz: Grolika, Kamperta i Ulczoka… W wyniku działalności tych degeneratów w obozie zginęło według szacunków IPN 1855 więźniów. „Istnieją jednak przesłanki, aby całkowitą liczbę ofiar w okresie od lutego do listopada 1945 roku szacować na około 2,5 tysiąca” spośród co najmniej 5764 więźniów (Wikipedia, hasło: Obóz Zgoda). W wyniku interwencji polskich sędziów m.in. z Bytomia i Tarnowskich Gór oraz zdemaskowaniu we wrześniu 1945 r. szajki Grolika-Kamperta-Ulczoka ówczesne władze polskie nakazały wizytację obozu. „Na przełomie października i listopada 1945 obóz wizytowała trzyosobowa komisja z prokuratorem Jerzym Rybakiewiczem na czele, która przejrzała akta, przesłuchała wszystkich więźniów, po czym zwolniła prawie wszystkich więźniów do domu. Musieli oni przedtem podpisać zobowiązanie, że pod groźbą kary więzienia nie będą z nikim rozmawiać o tym, co się działo w obozie. Ostatecznie obóz przestał funkcjonować w listopadzie 1945” r. (Wikipedia). Jednak w okresie późniejszym, o czym przekazywali rodzinne wspomnienia naoczni świadkowie, w wyrobisku po kamieniołomie za Cmentarzem przeprowadzano pod nadzorem UB ekshumacje ofiar tam pomordowanych: tak z czasów zbrodni niemieckich, jak i stalinowsko-UBeckich.

Po nieudanych próbach odnowienia szkółki szybowcowej na szczycie Góry, od lat 50-tych trwała rekultywacja przyrody na Górze tak, aby stworzyć warunki zbliżone do naturalnych. W okresie gierkowskim zaczęły na wschodnich stokach Góry powstawać osiedla domków jednorodzinnych, a od strony Kochłowic – pracownicze ogródki działkowe. Na Górze przetrwało też jedno gospodarstwo rolne, które stopniowo przekształciło się w ubojnię świń…

Wyhamowanie rabunkowej gospodarki późnego PRL spowodowało w latach 90-tych XX w. procesy samooczyszczania środowiska na zalesionym szczycie Góry. Efektem było uznanie go uchwałą rady miasta Świętochłowice z 2004 r. za użytek ekologiczny pod nazwą „Las na Górze Hugona”, wpisany do centralnego rejestru form ochrony przyrody jako siedlisko przyrodnicze i stanowisko rzadkich lub chronionych gatunków roślin i zwierząt o powierzchni 14 ha. Bezpośrednią jego otulinę w naturalny sposób tworzyły lasy o powierzchni prawie 15 ha, cmentarz usytuowany na północnym zboczu, ogródki działkowe oraz ogrody powstające przy osiedlach domków jednorodzinnych, a nawet zalesiona hałda pokopalniana od strony Rudy Śląskiej. Otuliny te stanowiły lub stanowią naturalne korytarze przemieszczania się fauny i flory, podnoszące bioróżnorodność samego użytku ekologicznego. Na oficjalnej stronie internetowej Świętochłowic można jeszcze ciągle znaleźć informacje, że na Górze Hugona odnotowano „110 gatunków roślin naczyniowych, wśród których można odnaleźć dwa gatunki objęte ścisłą ochroną (kruszczyk szerokolistny i bluszcz pospolity) oraz gatunki częściowo chronione  (kalina koralowa, konwalia majowa, kruszyna pospolita). Prawie w całości Górę Hugona porastają zbiorowiska leśne”. W podsumowaniu podkreślono, że „na terenie Wzgórza Hugona odnaleziono dotychczas 92 gatunki kręgowców – 5 gatunków ryb, 15 gatunków reprezentujących herpetofaunę, 53 gatunki ptaków oraz 19 gatunków ssaków. Spośród nich aż 71 podlega ochronie prawnej a trzy chronione są prawem łowieckim. Do największych osobliwości faunistycznych należą: traszka grzebieniasta, kumak nizinny, grzebiuszka ziemna, ropucha paskówka, rzekotka drzewna oraz zaskroniec zwyczajny, a także krogulec, zimorodek, dzięcioł zielony, trzciniak i derkacz”.

Obecnie, w rezultacie działań władz miasta z nadania Platformy Obywatelskiej to miejsce szczególnej pamięci ofiar zbrodni totalitaryzmów i perła rekultywacji terenów poprzemysłowych na Śląsku stanęła przed groźbą parcelacji, zabudowy, a w rezultacie – zagłady.

Roman Adler

Stary blog „Tropy” na Onecie został zamknięty

Szanowni Państwo, informuję, że stary blog „Tropy” na Onecie http://romaquil.blog.onet.pl/ został przez właściciela portalu zamknięty.

Wszystkie 160 wpisów przeniosłem do nowego bloga „Tropy” i zapraszam do dalszych odwiedzin, korzystania z moich tekstów oraz komentowania. Dotychczasowe ponad 106 tys. wizyt i 212 komentarzy zachęca mnie do kontynuacji bloga.

Z poważaniem – Roman Adler, historyk kultury pracy na ziemiach polskich, tropiciel pomijanych wątków polskiej historii Śląska

Ludwik Smyczyński – c.k. pionier polskiej inspekcji pracy

Ludwik Smyczyński urodził się we Lwowie 24 sierpnia 1864 r. Był synem Erazma Antoniego (syna Jakuba i Anny z Karpińskich) i Julii z d. Prokop. Ukończył cztery klasy szkoły ludowej, C.K. Wyższą Szkołę Realną we Lwowie, gdzie zdał egzamin maturalny oraz Wydział Budowy Maszyn C.K. Szkoły Politechnicznej we Lwowie, uzyskując dyplom inżyniera budowy maszyn po zdaniu I i II egzaminu rządowego (23 lutego 1889 r.) W mowie i w piśmie znał język polski i niemiecki. Służbę w c.k. inspekcji przemysłowej rozpoczął 28 listopada 1893 r.

10 października 1894 r. w Rzeszowie poślubił Marię z d. Klimek, z którą miał sześcioro dzieci.

„Hof- und Staats-handbuch der Österreichisch-Ungarischen Monarchie” z 1899 r. odnotował go jako komisarycznego inspektora przemysłowego (Gew. Insp.) II klasy, wysuniętego na placówkę w Czerniowcach (exponirt in Czernowitz), stolicy księstwa Bukowiny – kraju koronnego cesarstwa Habsburgów, położonego nad Prutem na pograniczu ukraińsko-rumuńskim. W 1910 r. był już inspektorem przemysłowym I klasy XXXVII Okręgu Nadzoru z siedzibą urzędu w Stanisławowie (XXX VII. Aufsichtsbezirk Amtssitz: Stanislau).

W numerze 26 „Gazety Lwowskiej” z dnia 4 lutego 1914 r. ukazała się notatka na temat jubileuszu 30-letniej pracy inspektora przemysłowego Arnulfa Nawratila: „W dniu 1 lutego b.r. odbyła się w biurze c.k. Inspektoratu Przemysłowego we Lwowie, cicha, lecz miła uroczystość: wręczenia pamiątkowego adresu radcy Dworu p. Arnulfowi Nawratilowi z okazyi jubileuszu 30-letniej jego pracy. Zjechali się inspektorowie przemysłowi z Inspektoratów galicyjskich, dziś samodzielni naczelnicy urzędów, niegdyś po raz pierwszy wprowadzani w urzędowanie w inspektoracie tutejszym przez radcę Dworu Nawratila, aby wraz z obecnymi urzędnikami, zajętymi w Inspektoracie lwowskim złożyć jubilatowi życzenia. W ciepłych, serdecznych słowach przemówił do jubilata, imieniem wszystkich urzędników, starszy inspektor ze Stanisławowa, p. Ludwik Smyczyński, poczem wręczono mu skromny adres, pięknie wykonany na pergaminie przez rysownika Archiwum miejskiego, p. Fr. Kowaliszyna, w okładce jego pomysłu. Wzruszony jubilat dziękował w gorących słowach kolegom i urzędnikom za te dowody pamięci i życzliwości”.

Dnia 1 sierpnia 1914 r. na początku I wojny światowej w ramach ewakuacji L. Smyczyński przyjechał ze Stanisławowa do Krakowa i zamieszkał w Hotelu Francuskim. Rodzinę wraz z dziećmi wysłał do miejscowości Rataji nad rzeką Sazavou w Czechach, gdzie mieszkała jego kuzynka. Od tego czasu działał jako inspektor przemysłowy w okolicach Krakowa. M.in. uczestniczył w czerwcu 1916 r. w czynnościach c.k. starostwa krakowskiego dotyczących podania Marcina Jarry o „udzielenia pozwolenia na ustawienie nowych maszyn w istniejącym młynie w Podkamyczu”, które zakończyło się – m.in. po uwzględnieniu ustaleń jego kontroli z dnia 17 czerwca – pozwoleniem wydanym przez starostwo „pod następującymi warunkami:

1. wszystkie pasy pędne i liny pędne a także pasy pędne kamieni i walców należy zabezpieczyć, zaś nieoszalowana część koła zamachowego z obu stron oporęczyć przynajmniej 1,5 metra wys.

2. część wału turbinowego przy podłodze należy oszalować zaś tryby cylindrów zakryć.

3. do mieszania mąki należy zastosować automatyczną maszynę, wykluczającą współudział robotników przy mieszaniu mąki.

4. w razie pracy nocnej należy z zewnątrz młyna ustawić drabinę ratunkową komunikującą
z poddaszem i 1 piętrem młyna.

5. na poddaszu młyna należy urządzić wygodne i bezpieczne dojścia do smarowania łożysk elewatorów.

6. instalacyą elektryczną, a właściwie nieurządzona jeszcze rozdzielnicę należy tak wykonać jak to jest przepisane w „przepisach ochronnych dla zakładów o silnym prądzie” uchwalonych na kongresie elektrotechnicznych w Wiedniu w r. 1899.

7. wychodek należy urządzić w pobliżu młyna nad betonowym dołem kloacznym.

8. Robotnikom należy zabronić nakładania pasów pędnych ręką podczas ruchu oraz smarowania łożysk i maszyn podczas ruchu. Pasy pędne należy zakładać tylko za pomocą stosownych przyrządów wykluczających niebezpieczeństwo wypadku, albo też przy zastawionym ruchu młyna.

9. do obsługi transmisyi należy używać należycie okutej drabiny, a rzemienne pasy nie mogą wisieć na wale transmisyjnym, lecz na hakach umieszczonych obok kół pasowych.

10. wobec tego, że główny wał transmisyjny nie jest urządzony do wyprzęgania jak to rozporządzenie Minist. Z 23 listopada 1905 Dz.u.p. L: 176 wyraźnie przepisuje, należy transmisyę przy najbliższej naprawie lub rekonstrukcji młyna tem urządzeniem uzupełnić.

Po przeprowadzeniu tych robót ma być przeprowadzona urzędowa kolaudacya. Koszta przeprowadzonego dnia 17./6 b.r. dochodzenia w kwocie 42 K 04 h zechce Pan złożyć w c.k. Starostwie.

Przeciw niniejszej rezolucyi wolno odwołać się do c.k. Namiestnictwa w dniach 14-tu na moje ręce. –

C.k. Delegat Namiestnika: Fedorowicz w.r.”

Warto odnotować, że inspektor Smyczyński dokonał rekontroli Młyna w Podkamyczu prawie rok później 2 czerwca 1917 r. Z zachowanego „Arkusza inspekcji (Inspektionsbogen)” tego Młyna wynika, że zatrudniał on w tym czasie 1 młynarza i 2 robotników, dysponował jedną turbiną wodną typu Franciszek o mocy 100 KM, budynek był piętrowy, murowany, sufit parteru – żelazo-betonowy, schody na I pietro – betonowe, dalej drewniane itd.

W końcu lipca 1917 r. do inspektora Smyczyńskiego zwrócił się c.k. Radca Namiestnictwa z c.k. Starostwa w Bochni w sprawie udziału w Komisji rozstrzygającej prośbę Majera Herciga et. Co. z Wiśnicza Nowego o wydanie „uprawnienia na urządzenie i uruchomienie gorzelni w Leksandrowej”. W odpowiedzi inspektor prosił o zawiadomienie, „czy w danym wypadku chodzi o gorzelnię przemysłową, czy też gorzelnię rolniczą, nie podpadającą pod przepisy ustawy przemysłowej”. Po odpowiedzi starostwa, „że w niniejszym wypadku rozchodzi się o gorzelnię na wyrób śliwowicy” – inspektor Smyczyński odpisał, aby c.k. starostwo zechciało w ustalonym terminie „oznaczyć miejsce na zebranie się członków Komisji”. Jak dalej w warunkach wojennych potoczyła się sprawa gorzelni śliwowicy z Leksandrowej – nie widomo…

W odrodzonej Rzeczypospolitej decyzją Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej
1 kwietnia 1920 r. L. Smyczyński został Okręgowym Inspektorem Pracy VII Okręgu Inspekcji Pracy w Krakowie z pensją miesięczną 1420 Mk pol.

 

Okręgowy Inspektor VII Okręgu Inspekcji Pracy w Krakowie, L. Smyczyński (siedzi trzeci od lewej) podczas pierwszego ogólnopolskiego zjazdu inspektorów pracy w styczniu 1921 r.

W VII Inspektoracie od 1 kwietnia 1920 r. zatrudniona była jako pomocnik referenta również jego córka Wanda Maria (ur.19 września 1895 r. we Lwowie),  która miała wykształcenie średnie: ukończyła gimnazjum klasyczne i jednoroczny kurs absolwentów szkół średnich przy Państwowej Akademii Handlowej we Lwowie. Władała w mowie i piśmie językami polskim, niemieckim i francuskim. Przed zatrudnieniem w inspekcji pracowała w Galicyjskim Wojennym Zakładzie Kredytowym. Zmarła na gruźlicę w 1923 r., pochowana na cmentarzu Rakowickim.

W 1925 r. – zgodnie z zaświadczeniem MPiOS wystawionym 20 listopada tego roku
w Warszawie – L. Smyczyński „przesłuchał cykl wykładów na kursie Higjeny Ogólnej
i Przemysłowej, urządzonym z ramienia Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej i Generalnej Dyrekcji Służby Zdrowia w Państwowej Szkole Higjeny przy Państwowym Zakładzie Higjeny w czasie od 9 do 22 października (…) oraz uczestniczył w zwiedzaniu wzorowych zakładów przemysłowych”. Na zdjęciu z warszawskiego zjazdu inspektorów pracy w 1928 r. siedzi pierwszy od lewej.

 Z dniem 31 grudnia 1930 r. został przeniesiony w stan spoczynku. Według tradycji ustnej zachowanej w jego rodzinie, jako inspektor okręgowy utrzymywał się jedynie z pensji i nie dorobił się majątku – w odróżnieniu od następcy, który podobno pełniąc tę funkcję pobudował domy dla siebie i dzieci. Po przeniesieniu w stan spoczynku rodzina Smyczyńskich przeprowadziła się z ul. Siemiradzkiego 17/2, gdzie również była siedziba Okręgowego i obwodowego Inspektoratu Pracy w Krakowie do mieszkania w pobliżu Wawelu. Po zajęciu Krakowa przez niemieckich okupantów faszystowskich rejon ten został wyznaczony jako strefa „tylko dla Niemców” i L. Smyczyński został wysiedlony z mieszkania. Resztę okupacji spędził w domu owdowiałej córki Jadwigi w Makowie Podhalańskim. Zmarł tam na skutek zapalenia płuc w 1945 r.

Jego najstarszy syn Tadeusz Ludwik (ur. 30 IV 1899 r. w Czerniowcach) w 1917 r. zdał maturę w II Liceum Ogólnokształcącym im. Króla Jana III Sobieskiego w Krakowie. Już w połowie grudnia 1918 r. w załodze sformowanego w Nowym Sączu pociągu pancernego „Smok” wyruszył na odsiecz Lwowa w stopniu podporucznika. Następnie pociąg pancerny „Smok” od 20 stycznia do 10 maja 1919 r. toczył walki na Wołyniu i Polesiu za co otrzymał odznakę pamiątkową „W obronie Kresów Wschodnich”. W 1920 r. T. Smyczyński służył jako podporucznik artylerii na froncie białoruskim. W latach 1922-23 był dowódca pociągu pancernego „Paderewski”, później kapitanem w 8 pułku artylerii pieszej, a w latach 1938-1939 dowodził 2 Dywizjonem Artylerii Konnej im. gen. Józefa Sowińskiego (2 dak) – pododdziałem artylerii konnej Wojska Polskiego II RP, który stacjonował w garnizonie Dubno pod Rownem na Ukrainie. We wrześniu 1939 r. mjr T. Smyczyński jako dowódca 2 dywizjonu artylerii lekkiej 61 pułku Artylerii Lekkiej w 41 Dywizji Piechoty stacjonował w Siedlcach. Po walkach pod Różanem oraz na Lubelszczyźnie pod Stoczkiem Węgrowskim i Włodawą,  okrążone pod Aleksandrowem i Tereszpolem resztki dywizji, zagrożone zbliżającymi się od wschodu oddziałami Armii Czerwonej skapitulowały 26 września.

T. Smyczyński dostał się do niewoli niemieckiej i trafił do oflagu. Po wojnie znalazł się na emigracji w Londynie: jest wymieniony wśród pracowników Biblioteki Polskiej w Londynie. Major T. Smyczyński czuwał nad magazynami Biblioteki, zakończył w niej pracę z dniem 31 marca 1966 r. Zmarł 21 kwietnia 1986 r. w stopniu pułkownika. Pochowano go na cmentarzu w Londynie.

Córka Jadwiga Józefina (ur. 30 sierpnia 1903 r. w Stanisławowie) wyszła za mąż za Henryka Jaśkiewicza (ur. 12 listopada 1898 w Gorlicach), inżyniera górnika. H. Jaśkiewicz ukończył II gimnazjum Klasyczne w Rzeszowie (1917 r.). Studia rozpoczął w wiedeńskiej Akademii Handlowe, ale po odzyskaniu niepodległości przez Polskę w 1919 r. przeniósł się do Krakowa, gdzie był jednym z pierwszych studentów utworzonej właśnie Akademii Górniczej. W latach 1920-1922 przerwał studia i służył w odbudowanym Wojsku Polskim. Po powrocie do cywila ukończył studia w Akademii i 3 czerwca 1924 r. uzyskał dyplom inżyniera górnika. Po studiach pracował w okręgu jasielskim jako asystent przy eksploatacji szybów naftowych. Po kilku latach podjął pracę w górnictwie węglowym na Śląsku: najpierw w kopalniach księcia pszczyńskiego Jana Henryka von Pless, kopalni „Jerzy” w Dąbrówce Małej, „Michał” w Michałkowicach, jako kierownik działu robót górniczych, „Hohenlohe-Fanny” na Wełnowcu, a od 1 lipca 1934 r. w kopalni „Wujek” w Brynowie pod Katowicami jako kierownik ruchu. Razem z nim do Katowic przeniosła się jego żona Jadwiga. W tych latach również jej siostra, Maria Smyczyńska mieszkała w Katowicach. Kiedy 26 października 1937 r. o godzinie 8-mej rano w kopalni „Wujek” „na poziomie 540 m. nastąpił gwałtowny wstrząs” i – jak można przeczytać w „Gazecie Lwowskiej” nr 246 z 27 listopada 1937 r. – „trzech górników zostało zasypanych zwałami węgla”, H. Jaśkiewicz osobiście kierował energiczną akcja ratowniczą, „w której wyniku w ciągu dwóch godzin wszystkich zasypanych górników wydobyto żywych na powierzchnię. Okazało się, że jeden z nich jest ciężko ranny, a dwaj inni lżej. Ofiary (…) wypadku odwieziono do lecznicy brackiej w Katowicach”. Tymczasem „około godziny 10ej nastąpił drugi wstrząs. Kierujący akcją inż. Jaśkiewicz i sztygar Nowak zasypani zostali zwałami węgla, które oberwały się ponownie na tym samym odcinku. Po godzinie dalszej akcji kolumna ratownicza wydobyła spod gruzów obie ofiary katastrofy. Kierownik kopalni „Wujek” inż. Jaśkiewicz zmarł na skutek odniesionych ran. Zwłoki jego odwieziono do kostnicy w Katowicach. Stan sztygara Nowaka” nie budził obaw. „Na miejsce katastrofy udał się delegat władz górniczych, celem przeprowadzenia dochodzeń”. Inż. Jaśkiewicz pośmiertnie został odznaczony Medalem za Ratowanie Ginących. Środowisko górnicze uhonorowało go manifestacyjnym pogrzebem. Inż. H. Jaśkiewicz był działaczem m.in. Związku Rezerwistów i Ligi Morskiej.  Wdowa po nim, Jadwiga, wkrótce przeniosła się do Makowa Podhalańskiego, gdzie zamieszkała we własnym domu. Tam przetrwała wojnę i okupację hitlerowską, udzielając schronienia ojcu, L. Smyczyńskiemu. Po wojnie wróciła do Katowic i była nauczycielką w Zakładzie Doskonalenia Zawodowego.

Drugi syn L. Smyczyńskiego, Stanisław Andrzej (ur. 29 stycznia 1905 r. w Stanisławowie) jako podporucznik walczył w 2 dywizjonie pociągów pancernych podczas walk Grupy Operacyjnej „Boruta” w kampanii wrześniowej. W 1940 r. brał udział w walkach 1 dywizji grenadierów we Francji. Po wojnie znalazł się na emigracji w Argentynie. Był wydawcą „Nowego Kuriera” („Nuevo Mensajero”), który ukazywał się w Buenos Aires od lipca 1947 do stycznia 1949, redagowanego przez Witolda Ipohorskiego-Lenkiewicza. Tygodnik zaprzestał działalności w rezultacie walk wewnętrznych na emigracji, w których redaktor „Kuriera…” atakował Mieczysława Arciszewskiego, reprezentanta rządu polskiego w Londynie. Po likwidacji gazety wrócił do Londynu. Zmarł w latach 80-tych XX w.

Trzecia córka, Maria Seweryna (ur. 11 grudnia 1907 r. w Stanisławowie) szkołę powszechną i gimnazjum ukończyła w Krakowie, gdzie jednocześnie uczyła się gry na fortepianie w Konserwatorium Towarzystwa Muzycznego, jako uczennica Wiktora Łabuńskiego do 1928 r. W czerwcu 1928 r. zdała maturę w Krakowie a następnie była wychowanką Egona Petri’ego, niemieckiego pianisty i pedagoga pochodzenia holenderskiego, który od roku 1926 osiadł w Zakopanem, gdzie do wybuchu wojny w 1939 r. przeprowadzał latem i jesienią sesje oraz kursy mistrzowskie dla grupy wstępnie wybranych studentów fortepianu. Petri ofiarował jej swoją fotografię z podpisem „Niewiernej uczennicy – wierny nauczyciel”. Od 1929 r. uczyła się w Państwowym Konserwatorium Muzycznym w Katowicach. Wystąpiła wówczas z koncertem fortepianowym z orkiestrą symfoniczną w Katowicach (1931 r.) Dnia 15 sierpnia 1932 r. uzyskała dyplom ukończenia Wydziału Fortepianu Państwowego Konserwatorium Muzycznego w Katowicach. W latach 1932-1936 kontynuowała studia fortepianowe za granicą u Erwina Schulhoffa w Pradze. W styczniu 1934 r. inż. Ludwik Smyczyński uzyskał dla córki w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego 100 zł miesięcznego stypendium. W okresie nauki w Czechosłowacji występowała podczas koncertów fortepianowych, które organizowała Jednota Slovanskych Žen w Pradze (1932-1936) i dała pierwszy recital fortepianowy (1934 r. – Praga), podczas którego poznała swojego przyszłego męża, Eligiusza Mieczysława Falęckiego. W 1935 r. miała recitale fortepianowe w Krakowie (Sala Saska) i Katowicach. W 1936 r. podjęła pracę pedagogiczną w Państwowym Konserwatorium Muzycznym w Katowicach. Dała też dwa recitale fortepianowe w Krakowie dla Związku Młodych Muzyków. W latach 1936-1938 grała w audycjach dla Polskiego Radia. W 1937 r. wyszła za mąż za Mieczysława Falęckiego, syna Stefana i Marii z d. Wodzińskiej ( 15. 01. 1906- 05. 07. 1982 r.) W tym samym roku miała drugi koncert z orkiestrą symfoniczną w Katowicach. W latach 1938-1939 podczas dalszych studiów pianistycznych pod kierunkiem prof. Bolesława Woytowicza opracowała obszerny repertuar koncertowy – tak „solistyczny jak i symfoniczny”. Jak podkreślił w swojej opinii z 1958 r. prof. Woytowicz „w czasie studiów wykazała bardzo wielkie zdolności wirtuozowskie oraz znaczny stopień samodzielności”. W rezultacie – po przeprowadzce do męża do Warszawy – otrzymała zaproszenia do koncertów symfonicznych z Filharmonii Warszawskiej i Poznańskiej. W tym czasie uczyła w warszawskiej Szkole Muzycznej im. Carolini’ego. Realizację koncertów w filharmoniach uniemożliwił wybuch wojny. Pod niemiecką okupacją faszystowską do chwili likwidacji szkoły przez Niemców w 1940 r. uczyła u Carolini’ego. Później prowadziła tajne nauczanie dla jej uczniów. Jej mąż, inż. E. M. Falęcki, ps. „Kwiatkowski”, działał w konspiracji od 1939 r. do 1944 r. w Okręgu Warszawskim Armii Krajowej, pełniąc służbę w I Obwodzie „Radwan” (Śródmieście). Przed Powstaniem Warszawskim w stopniu porucznika rezerwy dowodził 24 kompanią II Rejonu „Narew” Wojskowej Służby Ochrony Powstania, a następnie walczył w 6 kompanii zgrupowania „Kryska” na Czerniakowie. Wydostał się z Warszawy przepływając Wisłę.

Po okupacji wróciła na Śląsk: w 1945 r. pracowała w Państwowej Szkole Muzycznej
w Bytomiu i Instytucie Muzycznym w Zabrzu, a od stycznia 1946 r. – w Państwowym Liceum Muzycznym w Katowicach. W 1947 r. dała recitale fortepianowe w Bytomiu, Warszawie i Lądku Zdroju. W marcu 1948 r. występowała z koncertem w poznańskim Teatrze Nowym podczas recitalu instrumentalno-wokalnego. Jeszcze w tym samym roku wystąpiła z recitalem w Karlovych Varach. W latach 1948-1953 jej uczennicą była Barbara Halska. W 1949 r. odbyła 30 recitali chopinowskich na terenie województwa śląsko-dąbrowskiego. Rok później przeszła na etat wykładowcy w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach. Po przerwie – w 1953 r. dała recital w Katowicach, a rok później – dwa koncerty symfoniczne w Bielsku. Dnia 6 grudnia 1954 r. Minister Kultury i Sztuki przyznał jej tytuł zastępcy profesora na czas pełnienia funkcji dydaktycznych i naukowych. W 30-tą rocznicę utworzenia Akademii była adiunktem w klasie fortepianu.

W 1958 r. dała koncert w Ognisku Polskim w Londynie. Po powrocie, w czerwcu 1959 r. zwróciła się do Senatu PWSM w Katowicach o przydzielenie studentów na kierunku „fortepian główny”. Pisała wówczas: „mam świadomość pełnych kwalifikacji pedagoga
i muzyka”. W roku akademickim 1959/1960 była prodziekanem II wydziału PWSM.  Informator Nauki Polskiej za 1962 r. wymieniał ją wśród wykładowców Wydziału Kompozycji, Teorii i Dyrygentury obok takich mistrzów jak Adolf Dygacz czy Karol Stryja. W latach 1962/3- 1963/4 była prodziekanem wydziału IV PWSM. W styczniu 1963 r. zwróciła się do władz uczelni o otwarcie przewodu habilitacyjnego i w kwietniu tego roku uzyskała opinię pozytywną prof. B. Woytowicza, kierownika Katedry Pianistyki PWSM, nauczyciela m.in. Wojciecha Kilara, współtwórcy „śląskiej szkoły kompozytorów”. W październiku i listopadzie 1966 r. dawała koncerty w Strond i Polish Cultural Institute w Londynie transmitowane przez BBC. W listopadzie 1968 r. otrzymała indywidualny dyplom Nagrody Ministra Kultury i Sztuki III stopnia „za szczególne osiągnięcia w dziedzinie pracy dydaktycznej i organizacji procesu dydaktycznego”. Wśród wychowanków Akademii Muzycznej w Katowicach prof. Maria Smyczyńska-Falęcka uchodziła za „całkowicie oryginalną postać”.

Po wojnie jej mąż mgr. inż. M. Falęcki był w latach 1977-1981 dyrektorem Branżowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Maszyn Elektrycznych w Katowicach, znanego jako KOMEL z oddziałami w Bielsku-Białej, Cieszynie, Tarnowie, Tarnowskich Górach i Żychlinie. Zmarł w Katowicach 5 lipca 1982 r.

M. Smyczyńska-Falęcka zmarła 23 listopada 2000 r. w Katowicach, pochowana została na cmentarzu w Bogucicach.

Jej synem, a wnukiem Ludwika Smyczyńskiego jest znany historyk, prof. Tomasz Falęcki, wykładowca Uniwersytetu Pedagogicznego im. KEN w Krakowie i Wyższej Szkoły Bankowej w Poznaniu – Oddział w Chorzowie, autor takich m.in. opracowań jak:
„Z problematyki niemieckiego szkolnictwa mniejszościowego w województwie śląskim
w latach 1926-1928” (1965), „Niemieckie szkolnictwo mniejszościowe na Górnym Śląsku
w latach 1922-1939” (PWN, Kraków, 1970), „Powstańcy śląscy 1921-1939” (Uniwersytet Wrocławski, 1991), „Tablice do nauki czytania pisma neogotyckiego dla początkujących” (Wyd. Naukowe Akademii Pedagogicznej, Kraków, 2000), „O narodowe oblicze katolickiego życia kościelnego na Górnym Śląsku: Polska, Stolica Apostolska, Niemcy, 1919-1922” (Wyd. Naukowe Akademii Pedagogicznej, Kraków, 2003), czy – wspólnie z prof. Edwardem Długajczykiem – „Archiwum państwowe w Katowicach, 1932-1997” (Archiwum Państwowe, Katowice, 1997). Z jego wspomnień wynika, że po wyjeździe z Warszawy tuż przed wybuchem Powstania wraz z matką znalazł w Krakowie życzliwe przyjęcie w mieszkaniu dr. Hugona Bartoneca, przedwojennego inspektora pracy w Bielsku, Krakowie i Bydgoszczy. W katowickim mieszkaniu prof. Falęckiego zachowały się pamiątki rodzinne – w tym m.in. po L. Smyczyńskim.

Najmłodsza córka L. Smyczyńskiego, Zofia Maria (ur. 7 maja 1909 r. w Stanisławowie) primo voto Niedźwiecka, secundo voto – Michalik była absolwentką Wyższej Szkoły Handlowej w Krakowie. Przed wojną pracowała jako nauczycielka.

Lotnicy 2 pułku lotnictwa na tle samolotu PZL-7 po powrocie z rajdu lotniczego w Rumunii (1933 r.) Trzeci od lewej – kpt. Kazimierz Niedźwiedzki

Była żoną kpt. lotnika Kazimierza Niedźwiedzkiego (24. 01. 1899-18. 08. 1940), który po kampanii wrześniowej przez Francję trafił do dywizjonu 303 w Anglii. Z. Niedźwiedzka w 1940 r. uzyskała paszport Generalnej Guberni do Włoch i z Rzymu przedostała się do Francji. Następnie znalazła się w Anglii. Jej pierwszy mąż zginą w stopniu majora w walkach nad Anglią (pochowany na cmentarzu Sutton Bridge, St. Matthew). Po śmierci męża została  dyrektorką utworzonego 1 lutego 1941 r. humanistycznego gimnazjum żeńskiego im. Marii Curie-Skłodowskiej dla dziewcząt polskich mieszkających w Wielkiej Brytanii po przeniesieniu go z gościnnych murów zamku królów szkockich w Scone Palace, koło Perth do Dunalastair House koło Kinloch Rannoch nad rzeką Fummel (hrabstwo Perth). Zmarła 22 lutego 1995 r., pochowana na cmentarzu w Pwllheli.

O prawdziwej tragedii górnośląskiej – znalezione w śląskim "Kurierze WNET"

O prawdziwej tragedii górnośląskiej

Tuż przed wyborami samorządowymi, 29 września ubiegłego roku, zdominowany przez koalicję PO-PSL Sejmik Województwa Śląskiego uchwałą nr IV/55/2/2014 ogłosił rok 2015 Rokiem Pamięci Ofiar Tragedii Górnośląskiej. W załączniku do uchwały, podpisanym przez przewodniczącego Sejmiku Województwa Śląskiego, Andrzeja Gościniaka z PO (który w ubiegłorocznych wyborach nie uzyskał reelekcji), uzasadniono, że Sejmik czyni to „dla upamiętnienia 70.rocznicy Tragedii Górnośląskiej”, aby „uczcić pamięć dziesiątków tysięcy Górnoślązaków wywiezionych do niewolniczej pracy w Donbasie i innych rejonach Związku Sowieckiego, pomordowanych, uwięzionych, aresztowanych i internowanych, ofiar gwałtów, grabieży, represji i obozów pracy”.

Jednym z wydarzeń związanych z obchodami tej rocznicy była konferencja zorganizowana 21 kwietnia w Sali Kolumnowej Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej przez IPN. Jak można przeczytać na portalu „ŚląskiPolska”: „Wystąpienia panelistów rozpoczął dr hab Adam Dziurok, który wygłosił obszerny referat o zbrodniach sowieckich na Górnym Śląsku, wspomniał m.in o 30 tyś wywiezionych mieszkańcach Śląska. Podkreślił, iż Sowieci starali się mordować Niemców a oszczędzać Polaków. Jako przykład podał żołnierza Armii Czerwonej ze Lwowa, który zorientowawszy się, iż wraz z kolegami wymordował Polaków zamiast Niemców zapłakał żałośnie.

W Kolejnym z referatów Bernard Linek podkreślił, iż przyczynami sowieckich represji była żądza odwetu i pomszczenia niemieckich zbrodni. Z kolei deportacje niemieckiej ludności zdaniem prelegenta stanowiły element pozbycia się wrogiego elementu przez władze polskie wobec spodziewanej wojny z Niemcami.

Dr Renata Kobylarz – Buła w swoim wystąpieniu dokonała rozdziału między obozy zakładane przez Sowietów, a polską administrację.

Zdaniem prokurator IPN Katowice Ewy Koj – ofiarami represji byli Niemcy, Polacy, oraz „inne narodowości” choć jej zdaniem należałoby użyć określenia „mieszkańcy Śląska”.

Prof. Andrzej Sakson mówił o represjach w Prusach Wschodnich – ciekawy i rzeczowy wykład, jednak nie do końca wiadomo dlaczego na konferencji naukowej dotyczącej Tragedii Górnośląskiej zdecydowano się zamieścić opisy zdarzeń z Prus Wschodnich po 1945 roku ?

Prof. Piotr Madajczyk podjął próbę usystematyzowania terminologii zadając m.in – kluczowe pytanie, od którego momentu powinno się rozpocząć mówienie o jej początkach, czyli o chronologiczne granice Tragedii Górnośląskiej. Wspomniał zarazem, iż w niemieckim dyskursie historycznym nie funkcjonuje pojęcie Tragedii Górnośląskiej.

Najciekawsze „tezy” padły jednak na koniec konferencji głosami zaproszonych gości. Dla przykładu Jerzy Gorzelik zapytał „na ile pojęcie Tragedii Górnośląskiej możemy rozszerzyć na eksterminację Ślązaków służących wcześniej w armii niemieckiej a którzy trafili do niewoli sowieckiej”?

Dietmar Brehmer – zwrócił uwagę, iż represję po 45 roku, zwłaszcza w polskiej przedwojennej części Górnego Śląska dotyczyły nie Ślązaków, lecz Ślązaków będących Niemcami. (Skądinąd przedstawiciele mniejszości niemieckiej nie używają pojęcia Ślązak lecz Niemiec, określenie Ślązak jest dla nich jednoznaczne z Niemcem).” Redakcja portalu zadała publicznie pytanie, „czy będziemy również czcić ofiarę Ślązaków żołnierzy SS, którzy zginęli z rąk Sowietów? Jak również tych z mieszkańców Śląska służących w Wehrmachcie, którzy brali udział w zbrodniach na ludności cywilnej, np. pacyfikacji Zamojszczyzny? Czy tłumieniu powstania warszawskiego? Oni również zostaną włączeni, jako ofiary górnośląskiej tragedii?” Jego redaktorzy zastanawiali się też, „dlaczego nad niemieckimi ofiarami debatuje się w polskim Sejmie w Warszawie nie zaś w niemieckim parlamencie w Berlinie? I czy ktokolwiek zauważył tę dziwną rozbieżność, iż jedni mówią o represjonowanych Ślązakach (poseł Marek Plura), a inni wprost o Niemcach?” Zwrócili też uwagę, „że nikt z uczestników dyskusji nie zauważył – niemieckiej agresji 1 września 1939 roku, okupacji, niszczenia wszelkich przejawów polskości od mordowania polskich elit po rabunek dóbr kultury, wysiedlenia, mordy i eksterminację każdego związanego aktywnie z polskością Śląska. Mamy rozumieć, iż okres od września 1939 – do stycznia 1945 był okresem wspaniałego rozkwitu wielokulturowej śląskiej wspólnoty? Szkoda tylko, że w tej wspólnocie nie było miejsca dla górnośląskich Żydów, czy to w ramach wielokulturowości – niemieckie bojówki zniszczyły w listopadzie 1938 roku bytomską synagogę? O tym pewnie nie chcą (…) pamiętać dzisiejsi piewcy niemieckiej kultury na Górnym Śląsku, oskarżając Polskę o zniszczenie różnorodności Śląska po II wojnie. Wybiórcze i selektywne traktowanie historii jest niebywałą bezczelnością i arogancją, tym bardziej, jeśli ma miejsce w budynku polskiego parlamentu” – skwitował ton konferencji „Zespół SlaskiPolska.pl”.

Również w komentarzach pod relacją z konferencji znalazł się głos znacząco krytyczny: „Stereotypowy schemat tematów w konferencji. Według mnie największą tragedią górnośląską było to, że do 1944 r. AK rozpoznało około 2 tys. Oberscheizerów-kapusiów GESTAPO, że 150 tys. Oberschleizerów należało do uznanej w Norymberdze za organizację zbrodniczą NSDAP i jej przybudówek. Tragedią było to, że po tzw. wyzwoleniu kapusie pokroju Kmaperta, Grolika i Ulczoka wodzili za nos powstające dopiero na Śląsku UB przez prawie 10 miesięcy i przez ten czas doprowadzili do osadzenia w obozach na Zgodzie, w Lasowicach pod Tarnowskimi Górami, czy w Łambinowicach setek niewinnych polskich i niemieckich Ślązaków, tylko dlatego, że mogli ujawnić ich gestapowskie donosicielstwo na AK i PPR lub działalność w NSDAP. Bo równie wielką tragedią było wstępowanie wielu Oberscheizerów-NSDAPowców do powstających polskich partii, wchodzenie do lokalnych władz i załatwianie w ten sposób porachunków osobistych, albo zagarnianie mienia tych, którzy zostali wysiedleni (m.in. na mocy rozkazu Hitlera) lub osadzeni w obozach. A największą tragedią Górnoślązaków jest to, że dziś próbują się przedstawiać jako ofiary Polaków, a nie mają odwagi zrobić uczciwego rachunku sumienia z tamtych zbrodni. I z tą tragedią uczestnicy wyżej zrelacjonowanej konferencji w polskim Sejmie – również nie potrafili się zmierzyć”.

Dlatego, aby jednak poddać pod publiczną debatę te wątki tragedii górnośląskiej trzeba sięgnąć do statystyki i kilku wątków pomijanych w narracji środowisk mniejszości niemieckiej na Śląsku oraz wśród politykierów kreujących tzw. „naród śląski” czy dążących do przekształcenia autonomii śląskiej przed połową XXI w. w suwerenność na kształt Kosowa lub Katalonii.

 

Hitlerowska Prowincja Górnośląska i Górnoślązacy w NSDAP

Według spisu z 1931 r. autonomiczne województwo śląskie w II Rzeczypospolitej liczyło 1 mln 533 tys. 500 mieszkańców. W 1933 r. Prowincja Górnośląska (Provinz Oberschlesien), czyli terytorium Prus wchodzące w skład III Rzeszy niemieckiej liczyła 1 mln 482 tys. 765 mieszkańców. Biorąc pod uwagę pewien przyrost demograficzny do 1939 r. można przyjąć, że podczas okupacji hitlerowskiej samodzielna po 1941 r. „Provinz Oberschlesien” liczyła ponad 3 mln. mieszkańców, licząc osoby dorosłe i dzieci. Można założyć, że dorosłych było od 1 do 1,5 mln. Jest to liczba zbliżona do podawanej przez statystyki hitlerowskie liczby 1 mln 276 tys. zatrudnionych w przemyśle i handlu, gospodarce rolnej i leśnej, handlu i komunikacji, służbie publicznej i prywatnej oraz w gospodarstwach domowych.

Z tej liczby 107 tys. 342 osoby należały – dobrowolnie – do NSDAP, a około 50 tys. do wchodzących w jej skład ugrupowań paramilitarnych typu SA (Oddziały Szturmowe), SS (Sztafety Ochronne), NSKK (Nazistowskiego Korpus Kierowców), HJ (Młodzież Hitlerowska), NS-Frauenschaft (Nazistowskiego Związku Kobiet), Volkssturmu itp. Z tej liczby ponad 10 tys. należało do SA, a około 10 tys. do SS.

 

Ponadto tysiące mieszkańców Provinz Oberschlesien należały do luźniej związanych z NSDAP, zachowujących częściową samodzielność organizacyjną tzw. związków przyłączonych, typu: NSDÄB (Nazistowski Związek Lekarzy), NSLB (Nazistowski Związek Nauczycieli), NSRB (Nazistowski Związek Prawników), NSBDT (Nazistowski Związek Niemieckich Techników), czy Niemieckiego Frontu Pracy (DAF). Jak w kwietniu 1941 r. instruował górnośląskie organizacje NSDAP szef sztabu jej górnośląskiego zarządu okręgowego, Paul Roden, były to organizacje faszystowskie, przynależność do których była „wstępem do przynależności do NSDAP, a więc kryteria naboru do tych ugrupowań powinny być nawet >>ostrzejsze niż do partii<<”. (wszystkie dane za Ryszard Kaczmarek „Górny Śląsk podczas II wojny światowej. Miedzy utopią niemieckiej wspólnoty narodowej a rzeczywistością okupacji na terenach wcielonych do Trzeciej Rzeszy”, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 2006).

W sumie można szacować, że do końca okupacji przez NSDAP i związane z nią organizacje faszystowskie na Górnym Śląsku przewinęło się od 150 do 200 tys. mieszkańców Górnego Śląska. Co przy ustalonej wyżej liczbie dorosłej, pracującej ludności Prowincji Górnośląskiej znacznie przekracza 10% populacji. Trzeba przy tym uwzględnić, że ze względów organizacyjnych sami hitlerowcy od wiosny 1943 r. wstrzymali nabór do NSDAP na Górnym Śląsku i że do lata 1943 r. – według szacunków polskiego ruchu oporu – do Wehrmachtu wcielono ok. 200 tys. Górnoślązaków.

Jak pisze prof. R. Kaczmarek w wymienionym opracowaniu „już na początku wojny było (…) jasne, że możliwość kolaboracji na terenach wcielonych jest całkowicie uzależniona od decyzji władz niemieckich, a nie chęci wykazywanej prze kolaboracjonistów. (…) Jedyną drogą do rzeczywistej kolaboracji stawała się akceptacja kolaboracjonizmu, akces do NSDAP i afiliowanych przy partii nazistowskiej organizacji. Ci, którzy poszli drogą takiej współpracy, przedstawiciele mniejszości niemieckiej – volksdeutsche, przejawiali największą nienawiść do Polaków. To oni, jako funkcjonariusze Sipo, sporządzali na terenach wcielonych listy proskrypcyjne i wstępowali masowo do Selbschutzu. Łatwo ulegali propagandzie nazistowskiej. Tylko niewielu decydowało się w skrajnych wypadkach występować przeciwko dyskryminacji Polaków. Najbardziej niebezpieczną formą tej współpracy było donosicielstwo i służba w gestapo jako konfidentów”.

Jak mówił R. Kaczmarek w wywiadzie dla „Dziennika Zachodniego”, zatytułowanym „Gestapo miało około 2000 konfidentów” (z 3 września 2008) – „Ze źródeł śląskiego ruchu oporu wynika, że funkcjonowało tutaj co najmniej 2 tys. konfidentów gestapo. To była liczna i groźna grupa. Byli mocno osadzeni w swoim środowisku. Doskonale wiedzieli, kto ze znajomych miał za sobą propolską przeszłość i co robił w czasie wojny. (…) zaginęły dokumenty ze śląskiego gestapo, nie ma zeznań esesmanów, którzy prowadzili walkę z podziemiem, a funkcjonariusze gestapo w Katowicach nigdy nie stanęli przed sądem”. Wiedział, co mówi, bo już w październiku 2002 r., podczas konferencji naukowej „Wkład polskiego wywiadu w zwycięstwo aliantów w II wojnie światowej” zorganizowanej w Krakowie przez Polską Akademię Umiejętności,  Muzeum Armii Krajowej, Towarzystwo Obrony Zachodnich Kresów Polski i Instytut Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego przedstawił referat na temat „Penetracja struktur śląskiego okręgu ZWZ-AK przez Gestapo” (wydany w materiałach pokonferencyjnych w Krakowie 2004).

Działalność konfidentów Gestapo na Górnym Śląsku w 1945 r.

Dwa lata wcześniej w 2000 r. A. Dziurok z IPN napisał „Śląskie rozrachunki. Władze komunistyczne a byli członkowie organizacji nazistowskich w latach 1945-1956”, (Warszawa 2000), w których wskazał m.in. faktyczne, a nie zafałszowane po kompromitacji katowickiego UB w 1945 r. daty wydarzeń, które miały ważący wpływ na kształt „tragedii Śląskiej” roku 1945. Dotyczą one rozpracowanej ostatecznie prowokatorskiej, wielomiesięcznej aktywności takich Ołberszlyjzerów-konfidentów Gestapo, jak Grolik, Kampert i Ulczok  w lokalnych strukturach nowych władz polskich na terenie województwa śląsko-dąbrowskiego.

Na takich ustaleniach opierali się autorzy takich opracowań jak:

1)    „Polacy w II wojnie światowej: kim byli, co robili” – Paweł Dubiel i Józef Kozak (2003), którzy na stronach 51-52 w biogramie rodowitego Ślązaka, Wiktor Grolika odnotowali: „Przez kilka tygodni Grolik był prezydentem Katowic, Kampert komendantem milicji, Ulczok szefem kadr Urzędu Wojewódzkiego. Współpracowali z NKWD i UB, donosząc na ludzi z konspiracji. Udało się ich zdemaskowaćZostali aresztowani w listopadzie 1945 r.”;

2)     Rok później (2004) w pracy „Rok 1945 w województwie śląsko-dąbrowskim” na stronie 195 Andrzej Topol podał, że: Wiktor Grolik, Paweł Ulczok i Gerard Kampert po wkroczeniu Armii Radzieckiej ujawnili się w Katowicach, „jako członkowie Komitetu Okręgowego PPR i zaproponowali swą współpracę. (…) Ponieważ obawiali się zdemaskowania, denuncjowali przedstawicielom NKWD oraz władzom MO i UBP działaczy podziemia”.

3)    Podobnie w opracowaniu „Województwo śląskie 1945-1950: zarys dziejów politycznych – A. Dziurok i R. Kaczmarek, pisali, że Paul Brauche [szef Wydziału Gestapo ds. Walki z Podziemiem – SO] 3 dni przed wkroczeniem Armii Radzieckiej do Katowic spotkał się ostatni raz z Grolikiem, Kampertem i Ulczokiem, „którym zlecił, by po wkroczeniu Sowietów w poszczególnych powiatach wprowadzali do administracji zaufanych ludzi, współpracujących podczas wojny z tajną policją niemiecką” ( str. 640).

4)    Na stronie 217 uzupełnili, że ci Ołberszlyjzerzy-agenci Gestapo „widząc, że urzędy bezpieczeństwa zajmują gmachy gestapo, uznali, że będą potrzebni nowym władzom”. Na stronie 150 czytamy: „Obawiając się zdemaskowania, denuncjowali przedstawicielom NKWD i UBP działaczy polskiego podziemia jako zdeklarowanych hitlerowców i zbrodniarzy wojennych. Ich działalność (trwała do listopada 1945 roku) doprowadziła do aresztowania m.in. Adama Muzyka, Zdzisława Wiśniewskiego, Bolesława Zycha, Franciszka Bednarowicza, Edwarda Paska, Józefa Knapczyka” (jak podali autorzy za opracowaniem Henryka Rechowicza „Polska Partia robotnicza w województwie śląsko-dąbrowskim”, Katowice 1974, strony 34-35).

Kim byli ci Ołberszlyjzerzy-agenci gestapo? Wiktor Grolik, urodził się 17 grudnia 1912 r. w Katowicach-Załężu. Był zatem czystym Ślązakiem. Mieszkał w Katowicach, z zawodu był górnikiem, miał żonę. Podczas okupacji został wpisany do III grupy volkslisty. Prowadzący go oficer Gestapo, P. Breuche, nazywał go „Sławny Willi”. Już przed wojną, jako członek Młodzieży Komunistycznej donosił na… komunistów. Gerard Kampert urodził się wprawdzie 7 sierpnia 1911 r. w Berlinie, ale mieszkał na Wełnowcu, wówczas jeszcze w powiecie katowickim. Był malarzem pokojowym, miał żonę… Paweł Ulczok urodził się 16 czerwca 1912 r. w Katowicach-Ligocie, był kawalerem. Od roku 1936 pracował w magistracie Chorzowa jako biuralista (niższy urzędnik)…

Ci Ołberszlyjzerzy-zdrajcy w maju 1944 r. zlikwidowali katowicki Inspektorat AK, a 29 października tego roku – Komitet Okręgowy PPR. Zdobyli też zaufanie ocalałego, a właściwie – świadomie niearesztowanego przez Gestapo – sekretarza Komitetu PPR Edwarda Żabińskiego z Wełnowca. Później na polecenie Paula Breuche, któremu podlegali w strukturach katowickiego Gestapo, nie wycofali się z niemieckimi faszystami. Realizując jego plany przeniknęli do UB i NKWD, jako członkowie rzekomo odbudowanej organizacji PPR. „Takie kreatury, znające środowisko śląskie, do niszczenia narodu polskiego wykorzystywały aparat przymusu UB oraz Ośrodki Pracy, m.in. w Zgodzie i obozy przejściowe, przykładowo w  Lasowicach (obecnie dzielnica Tarnowskich Gór). Na ich polecenie aresztowano Ślązaków z III DVL, IV, a nawet tzw. Leistungs Pole (uznanych przez Niemców za wyróżniających się Polaków) z grupą V – jeżeli nie zostali zamordowani w 1939 r. przez wkraczające oddziały Ensatzgruppen policji bezpieczeństwa. Na Zgodzie oprócz Niemców przetrzymywano aresztowanych żołnierzy Armii Krajowej, członków zdelegalizowanych przez okupanta przedwojennych organizacji politycznych i społecznych, a w Tarnowskich Górach nawet członków Polskiego Związku Zachodniego i rodłowców, których deportowano do Niemiec. (…)” (za: Stanisław Obcowski na http://blogopinia24.pl/historia/723-nie-moe-by-zgody-na-zgod    dostęp 5. 02. 2014).

Z ich inicjatywy „3 czerwca 1945 r., podczas pierwszego dnia obrad I Wojewódzkiego Zjazdu PPS, UB aresztowało prawie połowę delegatów pod zarzutem przynależności do PPS-WRN (prawicowy nurt PPS – Wolność, Równość, Niepodległość z Milicją Robotniczą w okresie okupacji). Kilku zatrzymanych było później sądzonych przez Najwyższy Sąd Wojskowy i otrzymali wyroki od 3 do 7 lat”.

Dopiero po ich zdemaskowaniu – czyli po listopadzie 1945 r. – „w końcu 1945 nastąpiła zmiana na stanowisku szefa WUBP w Katowicach – 7 grudnia 1945 roku odwołano Jurkowskiego” („Województwo  śląskie 1945-1950: zarys dziejów politycznych – A. Dziurok, R. Kaczmarek, str. 217).  „Józef Jurkowski (wł. Józef Jungman) ur. 1913 r. w Lublinie. Członek KPP (od 1932 r.) i PPR. Jesienią 1939 r. osiedlił się w ZSRR. W sierpniu 1941 r. wstąpił do Armii Czerwonej. W maju 1943 r. zgłosił się do tworzącego się wojska polskiego. W Resorcie Bezpieczeństwa Publicznego pracował od początku jego istnienia. W styczniu 1945 r. [dokładnie 23 stycznia – SO] objął funkcję kierownika grupy operacyjnej województwa śląskiego. Na czele WUBP w Katowicach stał do grudnia 1945 r. W 1951 r. ponownie został mianowany na stanowisko szefa WUBP w Katowicach i zajmował je do końca marca 1955 r. W czerwcu 1955 r. został dyrektorem Departamentu V (ochrony transportu) KdsBP. Przeszedł na emeryturę w maju 1958 r.” (Za: Twarze katowickiej bezpieki Teresa Semik – POLSKA Dziennik Zachodni 30. 03. 2007).

To on był człowiekiem, który dał się ograć owym Ołberszlyjzerom-konfidentom Gestapo. Po powrocie na Śląsk od 1951 r. miał dość czasu, żeby zacierać ślady po tamtej kompromitacji, sprawić wrażenie, że działalność tych Ołberszlyjzerów-zdrajców, którzy doprowadzili jego rękami do śmierci nie tylko setek polskich patriotów, ale i tysięcy zwykłych Ślązaków nie trwała prawie dziesięć miesięcy, a zaledwie kilka tygodni po wkroczeniu Armii Radzieckiej. Do dziś niektórzy historycy dają się wodzić za nos tej mistyfikacji (przykład: blog „Historycy” http://www.historycy.org/index.php?showtopic=73531 dostęp 5. 02. 2014 r.)

Jednak moment, kiedy nastąpiło spreparowanie akt tej sprawy jest wyraźnie uchwytny: 4 marca 1947 r. po prawie półtora roku dochodzeń do Sądu Okręgowego w Katowicach wpłynęło pismo szefa prokuratury W. Dobrowolskiego: „Z uwagi na okoliczność, że w sprawie przeciwko Wiktorowi Grolikowi i innym oskarżonym … zebrany został, po wniesieniu aktu oskarżenia, nowy materiał obciążający … oraz że … dalsze prowadzenie dochodzenia może … ujawnić innych przestępców, wnoszę … o zwrócenie mi aktu oskarżenia wraz z aktami dochodzenia celem uzupełnienia dochodzenia i rozszerzenia aktu oskarżenia”. Wygląda na to, że w czasie, gdy Sąd Okręgowy łamał sobie głowę, jak przeprowadzić proces w sposób, który nie uderzy w nowe władze – prokurator Dobrowolski znalazł rozwiązanie: przejął akta, oczyścił je z „niewłaściwych” dowodów i uzupełnił o „nowy materiał obciążający”… Nie był to jedyny przypadek zacierania przez ówczesne władze śladów po kompromitującej działalności jej funkcjonariuszy w pierwszych miesiącach po wojnie. Przykładem niech będzie przypadek Stanisława Koguta, komendanta posterunku milicji w Sosnowcu (Grażyna Kuźnik „ Wstrząsająca zbrodnia w Sosnowcu. Posterunkowy zabijał ludzi i chował w ogródku”, w: „Dziennik Zachodni” z 19. 10 2013 r.; za: http://www.dziennikzachodni.pl/artykul/1020335,wstrzasajaca-zbrodnia-w-sosnowcu-posterunkowy-zabijal-ludzi-i-chowal-ich-w-ogrodku-historia-dz,id,t.html dostęp 30. 05. 2014 r.)

Od tego momentu sprawę Grolika i spółki przejął młody prokurator mgr Juliusz Niekrasz (przeniesiony z Sosnowca po rozpracowaniu sprawy S. Koguta, przez co naraził się prezesowi tamtejszego Sądu Okręgowego), który czynności swoje zakończył [już! – SO] 6 maja 1947 r. sporządzeniem nowego aktu oskarżenia.

Powstaje pytanie – jak w ciągu trzech miesięcy zdołano zrobić to, czego nie udało się zrobić przez prawie dwa lata? Czyżby wykonano polityczne zamówienie – przez spreparowanie akt „ukręcając łeb” sprawie, która kompromitowała na robotniczym Śląsku krzepnącą władzę ludową?

Jak udało się wpaść na trop tej szajki górnośląskich zdrajców?

Dawniejsi badacze inspirowani narracją powstałą dzięki późniejszym staraniom prokuratury i szefa katowickiego UB sugerowali, że wpadka nastąpiła, bo Ulczok przeszarżował podejmując współpracę z NKWD, które go rozszyfrowało. Jednak prawda jest dużo ciekawsza. Pisał o tym 15 maja ubiegłego roku S. Obcowski: „Do Sądu Apelacyjnego [w Katowicach – SO] pierwsze meldunki o bezprawnych działaniach UB i MO napłynęły od sędziego Konieczki [z Tarnowskich Gór], poparte przez tarnogórskiego starostę Marka raportem do gen. Zawadzkiego, cyt: „… w sierpniu funkcjonariusze PUB przeprowadzili bez mojej wiedzy na szeroką skalę aresztowania, wywołując tym popłoch wśród mieszkańców”. Z dalszej treści meldunku wynika, że o tej samowoli poinformował Sąd Apelacyjny w Katowicach, który przysłał prokuratora dla przeprowadzenia dochodzenia w tej i w innych sprawach – taki był początek rozpoznania niecnego działania Michenki, komendanta PUB. Ppor. Karol Michenko „w majestacie ludowego prawa” (sic), we wrześniu 1945 r. został osądzony i skazany na karę śmierci za nadużycie władzy, m.in. zwalnianie z więzień niemieckich funkcjonariuszy z SA i z żandarmerii – wyrok wykonano. Podczas procesu pojawiło się nazwisko Ulczoka, to zaintrygowało dra Niekrasza [wówczas jeszcze magistra – SO], gdyż łączyło się z rozbiciem AK na Śląsku. Wnikliwe śledztwo ujawniło agenturalną aferę; kierownictwo PPR rozpoczęło czyszczenie szeregów WUBP i MO. Po aresztowaniu agentów Kierownik [Sądu Apelacyjnego w Katowicach, Eugeniusz] Kral z polecenia gen. Zawadzkiego nakazał prokuraturze zbadać zasadność wielu aresztowań, a Sąd Apelacyjny pod kierownictwem dra Skulisza wyznaczył swoją komisję. Ona zaleciła likwidację wszystkich obozów, stało się to w listopadzie”. (Więcej: A. Dziurok „Śląskie rozrachunki…”)

Jednak zanim to nastąpiło, po rezygnacji we wrześniu 1945 r. mjr. Józefa Wesołowskiego (przed wojną obwodowego inspektora pracy w Zagłębiu i na Śląsku) z funkcji pierwszego prezydenta Katowic „przez kilka tygodni Grolik był prezydentem Katowic, Kampert komendantem milicji, Ulczok szefem kadr Urzędu Wojewódzkiego. Współpracowali z NKWD i UB, donosząc na ludzi z konspiracji”. Grolik został aresztowany w listopadzie 1945 r. Kampert – kiedy poszedł się wstawić za wspólnikiem, Ulczoka – rozpracowało NKWD, gdy podjął z nim współpracę.

Można, a nawet trzeba wyjaśnić ilu ludzi spośród owych znanych AK ponad 2 tysięcy gestapowskich i hitlerowskich konfidentów wspomnianych przez prof. Kaczmarka zdołali owi „czyści Górnoślązacy” ukryć w strukturach nowych władz wojewódzkich, samorządowych itd. Co więcej – trzeba zadawać pytanie: ilu takich konfidentów pozostało nie rozpracowanych? Zwłaszcza, że jak przypomniał prof. Kaczmarek „(…) hitlerowskie archiwa dotyczące Górnego Śląska i Zagłębia zostały wywiezione w głąb Rosji i znajdują się w moskiewskim archiwum. Może są tam i dokumenty katowickiego gestapo. Niestety, nie mamy na razie żadnych możliwości, żeby je zbadać. A na pewno dla historii II wojny światowej byłyby bezcenne.” Można odnieść wrażenie, że informacje z rosyjskich archiwów na temat Ołberszlyjzerów-konfidentów gestapo są aktualnie bardzo ważnym źródłem. Nie tylko do badań historycznych…

Zastanawiające jest też – i to nie tylko w kontekście historycznym – że autorzy opracowań z lat 2000-2002 obecnie, gdy trwa i nasila się narracja przypisująca wszystkie zbrodnie tragedii górnośląskiej ówczesnym władzom polskim, nabrali wody w usta i milczą zamiast prostować w publicznych debatach lub publikacjach fałsze dominującej obecnie polityki historycznej o ewidentnie antypolskim charakterze. I to jest obecnie prawdziwa tragedia górnośląska.

Ocenie czytelników pozostawiam, czy takie kreatury jak Grolik, Kampert i Ulczok nie pasują do roli protoplastów obecnych kreatorów „narodu śląskiego”.

 

Zawartość akt Cesarsko-królewskiej inspekcji przemysłowej w krakowskim Archiwum Narodowym

Urząd C.K. Inspektora Przemysłowego w Krakowie został utworzony w 1883 r. ustawą o ustanowieniu inspektorów przemysłowych. Ogłoszone na jej podstawie rozporządzenie Ministra Handlu ustanawiało na obszarze monarchii austro-węgierskiej 9 okręgów inspektorów przemysłowych. VII okręg z siedzibą we Lwowie obejmował Galicję i Bukowinę.
C.k. Inspektor Przemysłowy podlegał Namiestnictwu. Do jego obowiązków należało nadzorowanie warunków pracy, czasu pracy, zapewnienia wykształcenia pracownikom młodocianym, jak również opiniowanie zasadności otwierania nowych zakładów. Rozwój przemysłu w Monarchii spowodował utworzenie nowych okręgów. W rezultacie od 1899 r. utworzono Inspektorat Przemysłowy w Krakowie, który obejmował samo miasto i powiaty: Biała, Bochnia, Brzesko, Chrzanów, Dąbrowa, Gorlice, Grybów, Jasło, powiat Kraków, Krościenko, Limanowa, Myślenice, Nowy Sącz, Nowy Targ, Podgórze, Ropczyce, Tarnobrzeg, Tarnów, Wadowice i Wieliczka, Kolbuszowa, Krosno, Łańcut, Nisko, Pilzno, Strzyżów, Mielec, Rzeszów. Po dwunastu latach, w 1911 r., osiem ostatnich powiatów wyłączono z kompetencji krakowskiego Inspektora Przemysłowego i włączono do nowopowstałego Inspektoratu Przemysłowego w Przemyślu.
Akta inspekcji przemysłowej w krakowskim Archiwum Narodowym zawierają: 1. sprawozdania inspektorów za rok 1886 i 1887 (sygn. I Prz 1), 2. teczki zakładów przemysłowych, obejmujące sprawy budowy i przebudowy zakładów, bhp, arkusze inspekcyjne, wyniki inspekcji, wymierzone kary za nie przestrzeganie ustawy przemysłowej z lat 1887 i 1899-1918 (sygn. I Prz 2-63).
Teczki dotyczące zakładów przemysłowych (sprawy budowy i przebudowy zakładów, sprawy bezpieczeństwa i higieny pracy, arkusze inspekcyjne zakładów, wyniki inspekcji i kary za nieprzestrzeganie ustawy przemysłowej itp. z 1887 r. obejmują m. in. dokumentację aktową przemysłu spożywczego w powiatach: – Bochnia 1884-1918, – Brzesko 1886-1917, – Grybów 1907-1912, – Kraków 1884-1918, – Mielec 1889-1912, – Krynicy w pow. Nowy Sącz 1910-1913, – Pilzno i Ropczyce 1910-1913, – Podgórze 1892-1913, – Ropczyce 1898-1918, – Tarnów 1884-1917, – Wieliczka 1887 i 1890-1906, – Ropczyce 1906 i 1912. Wśród nich znajdują się dokumentacje młynów wodnych, parowych i spalinowych.
Przykładowo, wśród dokumentacji tych znajdują się materiały dotyczące młynów w Ropczycach z 1892 r., dwóch młynów w Prądniku Białym z 1892 r., młyna Zgromadzenia o.o. Dominikanów w Prądniku Czerwonym z lat 1901-1918, innego młyna w Prądniku Białym z lat 1901-1911, młyna uniwersytetu Jagiellońskiego w Mydlnikach z lat 1900-1911, młyna w Woli Justowskiej z lat 1908-1916 i w Podkamyczu z lat 1916-1917 (fotokopie przekazano w załączeniu do powyższej informacji).
Oprac. Roman Adler, historyk kultury pracy

Warunki mieszkaniowe w dobie kolonialnej industrializacji Śląska przez Prusy

Warunki mieszkaniowe w dobie kolonialnej industrializacji Śląska pod panowaniem Prus

Trwa prezentacja filmowej gawędy o walkach społecznych na Śląsku, czyli filmu dokumentalnego „Zbuntowany Śląsk” w kolejnych, znaczących miejscach spotkań kulturalnych województwa. Na zaproszenie Miejskiego Centrum Kultury im. Henryka Bisty w Rudzie Śląskiej i tamtejszego koła RAŚ 20 marca odbyła się projekcja filmu, zakończona dyskusją z Dariuszem Zalegą, głównym scenarzystą.

W trakcie dyskusji członkowie RAŚ polemizując z opisami nieludzkich warunków mieszkaniowych w jakich żyli górnośląscy robotnicy w wyniku kolonialnej eksploatacji Śląska przez Prusy – opowiadali o wspaniałych osiedlach patronackich, jakie powstały dzięki niemieckiemu panowaniu na naszej ziemi. W związku z tym mitem warto przypomnieć, że takie sztandarowe osiedle patronackie dzisiejszych Katowic jak Giszowiec, powstało w latach 1907-1910, Nikiszowiec – w latach 1908-1915, a nowoczesne osiedle dla robotników Huty cynku „Silesia” i kopalni „Mathilde” w świętochłowickich dziś Lipinach – również na początku XX w. (ratusz wybudowano w 1907 r.). Najstarsza kolonia 16 domków robotniczych „Ficinus” w należącym obecnie do Rudy Śląskiej Wirku została wybudowana w 1867 r. przez Donnersmarcków. Po stu-stupięćdziesięciu latach kolonialnego wyzysku, politycznego ucisku i polityki wynarodowiania Górnoślązaków mówiących – nawet według ówczesnych statystyk niemieckich – po polsku były to rzeczywiście „wielkie” osiągnięcia „cywilizacyjnej misji” niemieckich magnatów węgla i stali na Śląsku. Warto zauważyć, że działo się tak m.in. pod presją rozwijającego się w Niemczech ruchu robotniczego, oraz tak niepokojącego wydarzenia u wschodnich granic Prus i kajzerowskiej Rzeszy, jakim była rewolucja na ziemiach polskich pod zaborem Rosji w latach 1905-1907.

Do jakiego zdziczenia dochodziło w przemyśle śląskim, gdy niemieccy właściciele nie czuli tej presji oraz nie stosowali się do żadnych przepisów czy państwowego nadzoru warunków pracy świadczy fakt, że w 1853 r. hrabia Henckel von Donnersmarck w niedawno wybudowanej hucie cynku „Gabor” w Lipinach urządził 40 „mieszkań” dla robotników pod piecami w kanałach przesyconych trującymi gazami… W sprawozdaniu lekarza powiatowego z tego roku można przeczytać, że pomieszczenia te często zalewała woda, od żaru bijącego ze stojących nad nimi pieców temperatura dochodziła w nich  do 37 stopni C. Obok zsypywano popiół z pieców, co wzbijało w powietrze tumany szkodliwego dla zdrowia kurzu i wyziewów cynkowych.

Z 1857 r. pochodzi relacja niemieckiej gazety, w której można przeczytać, że w jednej z „oddalonych hut cynkowych, do których nie dotarła jeszcze kultura, (…) całe rodziny robotnicze żyją stłoczone w ciemnych komorach, (…) nagie dzieci tarzają się w kurzu i brudzie, a chorzy, pozbawieni pomocy lekarskiej, całymi dniami przebywają w kanałach” (za J. Piernikarczyk: Historia górnictwa i hutnictwa na Górnym Śląsku, t. II, Warszawa 1933, s. 67).

Z tego roku pochodzą jednak pierwsze informacje o budowie patronackich domów dla robotników: na podstawie zapisów testamentu Karola Goduli niedaleko Huty Godula wybudowano cztery pierwsze domy mieszkalne dla jej robotników, które dały początek osadzie Godula. W latach 1858-1861 zbudowano dalsze 21 domów. W ten sposób – adoptowana przez Godulę i wychowana na sprowadzanych przez niego polskich książkach Joanna Schafgotsch (von Schomberg Godula z domu Grzysik) kontynuowała rozpoczęte przez niego około 1830 r. pionierskie działania na rzecz poprawy sytuacji domowej pracujących dla niego robotników.

Jednak jak pisał landrat bytomski Hugo Solger w wydanym w 1860 r. we Wrocławiu opisie powiatu bytomskiego „Der Kreis Beuthen in Oberschlesien” – w tym okresie regułą było, że robotników sezonowych „znajdowano często stłoczonych, z żonami i dziećmi, w niskich, podobnych do jaskiń ziemiankach. Przy dżdżystej pogodzie tonęli w mokrej mazi, przy suchej – dusili się w zatęchłym powietrzu. Nierzadko następstwem takich stosunków był szkorbut i różne zakaźne choroby. Pracodawcy niestety mało troszczyli się o pomieszczenia dla tych ludzi, których siły wyzyskiwali… Była to jak gdyby próbka europejskiego niewolnictwa…” Wielu robotników, którym nie udało się znaleźć dachu nad głową spało w miejscach pracy: na podłodze, wśród śmieci, odpadów produkcyjnych, w kurzu i zaduchu.

Według sprawozdania górnośląskiej Spółki Brackiej, obejmującego lata 1872-1881 mieszkania robotnicze „zazwyczaj nie są podsklepione [bez sufitu], często bez podłóg, bez wystarczającej pojemności powietrza i wentylacji”. Domy dla robotników najczęściej były kryte słomą, panował w nich ciągły zaduch i półmrok, a wysokość miniaturowych izb zaledwie przekraczała wzrost przeciętnego dorosłego człowieka.

Opolski radca medyczny w sprawozdaniu o sytuacji mieszkaniowej w tej rejencji za lata 1876-1881 pisał tak: „ Jedna rodzina z 4-6 dziećmi, która miała tylko jedną izbę, niekiedy tylko z komorą, brała jeszcze na kwaterę 1-6 osób, przeważnie mężczyzn od 16-40 lat, którzy sypiali w swych brudnych ubraniach hutniczych na podłodze, na skrzyni lub też sienniku ze słomy, a nawet w łożu małżeńskim. Należało to widzieć własnymi oczami, aby się przekonać, ze życie obyczajowe w takich warunkach musiało być narażone na największe niebezpieczeństwa; pomijając niewygody rodziny i brak odpowiedniego odpoczynku po ciężkiej pracy”.

Od roku 1879 w Niemczech zaczęto publikować coroczne sprawozdania inspekcji fabrycznej, czyli Jahres-Berichte der Fabriken-Inspektoren. Stały się one źródłem informacji do dyskusji, w wyniku których szereg nieprawidłowości w przedsiębiorstwach usunięto, zwłaszcza, że inspektorzy fabryczni i okręgowi urzędnicy górniczy, jako najbardziej kompetentni, konsultowali projekty ustaw o bezpieczeństwie pracy oraz o zatrudnianiu kobiet i pracowników młodocianych. Publikacja sprawozdań ujawniła szerokim kręgom informacje o stosunkach wyzysku, jakie panowały w kopalniach i hutach na Górnym Śląsku. Jeszcze w  1879 r. inspekcja ujawniła w jednej z hut cynku pomieszczenia mieszkalne dla robotników w kanałach pod piecami hutniczymi.

 

Strona tytułowa pierwszego opublikowanego Jahres-Berichte… oraz początek pierwszego publikowanego sprawozdania inspektora fabrycznego rejencji opolskiej, dra Friedricha Adolfa Bernoulli’ego

W sprawozdaniu inspektora fabrycznego dr. F. A. Bernoulli’ego z 1881 r. znalazły się m. in. informacje, na temat złego stanu domów na Górnym Śląsku, co zostało spowodowane szczegółowymi regulacjami urzędowymi w sprawie utrzymania tworzonych dla nich zarządów z 16 lutego 1880 r. Otóż większość owych zarządów nie posiadała odpowiednich mieszkań, dlatego też zarządzały one najszybszą jak to możliwe budowę azyli nocnych dla pojedynczych robotników i przekazywały je do zamieszkania. Zgodnie z zapisami regulaminu mieszkaniowego dla domów wybudowanych przez spółkę „Spadkobierców Gischego” – „najemnik [najemca – S.F.] sobie musi dać spodobać [musi się z tym pogodzić], kiedy urzędnik dozorczy lub przełożeństwo hut itp. w którymkolwiek celu i w jakikolwiek bądź czas zechce zrewidować jego mieszkanie”. Tak wyglądała praktyka dnia codziennego we wspaniałych osiedlach patronackich…

Jednak najostrzejsze opisy patronackich warunków mieszkaniowych można było znaleźć w ówczesnej prasie. „Górnoślązak” z 18 czerwca 1902 r. zamieścił taki ich opis: „Robotnikowi mieszkającemu w pańskich domach nie wolno pary z ust puścić, musi tak tańczyć, jak mu panowie zagrają, w przeciwnym razie wyrzuca się go na bruk. Nie wolno mu się skarżyć, iż za mało zarabia, nie wolno mu czytać polskich gazet, nie wolno mu należeć do związku zawodowego, nie wolno mu w czasie wyborów oddać głosu według swego przekonania, lecz pędzą go jak bydło do urny wyborczej. Takie to są te <<pańskie łaski>> niemieckie”.

W „Gazecie Ludowej” z 3 stycznia 1904 r. Róża Luksemburg pisała: „Nędza robotnicza woła na Górnym Śląsku o pomstę do nieba. Gdy niedawno dopiero nadchodziły wiadomości o tyfusie głodowym, teraz grasuje wśród dzieci górniczych w Świętochłowicach zabójcza szkarlatyna, wskutek fatalnych mieszkań. Brak światła, zaduch, wilgoć, niskie sufity, spanie po kilka osób w ciasnych izdebkach – oto żyzny grunt dla szkarlatyny. Niskie zarobki, wyzysk nieludzki grafów węglowych i fiskusa – to jest ta śmierć z kosą, która ścina dziatwę górniczą bez litości”.

Jeszcze ostrzejsza w tonie jest relacja „Gazety Robotniczej” z 9 lipca 1912 r.: „właściwym celem tych pańskich domów jest, jak to teraz w całej pełni się okazuje, pozbawienie robotnika ostatniej resztki wolności obywatelskiej oraz zrobienie z niego niewolnika w całym tego słowa znaczeniu. Domy pańskie stały się wprost najgorszą plagą dla stanu robotniczego. Na dowód przytaczamy kilka faktów: Na domach pańskich <<echtkatolickiej>> (…) spółki hrabiego Schaffgotscha poprzybijano już od dłuższego czasu tablice z napisem, że bez pozwolenia władzy zarządzającej domami, nie wolno tam nikomu z gazetami ani z książkami wchodzić. Rozumie się, że kolporterzy gazet socjalistycznych ani narodowych nigdy pozwolenia nie dostaną, bo li tylko na to, ażeby im iniemożliwić wstęp, tablice te powieszono. Na Giszowcu, w domenie Uthemanna, tablic na domach wprawdzie nie ma, lecz policja i różni doglądacze postarają się już w całej pełni o to, ażeby mieszkający tam robotnicy prasy socjalistycznej lub jakiej pouczającej do rąk nie dostali. Najbrutalniej bodaj pod tym względem postępuje fiskus pruski [skarb państwa pruskiego, które na Śląsku było właścicielem kilku przedsiębiorstw – S.F]. Na przykład w Knurowie znajduje się nieomal cała wieś w posiadłości fiskusa, a pan v. Nelsen odgrywa tam rolę wszechwładnego cara… Robotnicy… muszą się wszelkich praw obywatelskich zrzeknąć, przede wszystkim musza tak słuchać i śpiewać jak im p. v. Nelsen rozkaże. To jest do „Kriegvereinu” [związku wojackiego] należeć, a do „Gesanvereinu” [niemieckiego towarzystwa śpiewaczego] uczęszczać pilnie i to z rodzinami. A biada temu, kto by się sprzeciwił lub inaczej myślał… Obdarzą go przede wszystkim taką pracą, że na „geltak” [dzień wypłaty] idzie do domu bez zarobku i w ten prosty sposób pozbywają się nieposłusznych, bo robotnik taki czym prędzej opuszcza „gościnne” progi pruskiego fiskusa. Oprócz całej chmary różnych szpiclów ustanowiony jest jeszcze osobny nadzorca, który ma bardzo baczne oko nad nowmodnymi niewolnikami i każdą drobnostkę donosi władzy.

Poczta znajduje się również w domach fiskalnych, a pan v. Nelsen jest też zarazem i amtowym [naczelnikiem poczt]. Więc wszystko co przychodzi do Knurowa przechodzi przez jego ręce… Widzimy więc, że oprócz szykan i niebezpieczeństwa, jakie czeka robotników mieszkających w domach pańskich w czasie walki zarobkowej, strajku – bo wtedy bezmiłosiernie kapitaliści wyrzucają całe rodziny na bruk, jeżeli ojcowie ich odważą się zażądać więcej zarobku i ludzkich praw – jeszcze i w czasie spokojnym bywają w podły sposób szpiegowani i pozbawiani wszelkich praw osobistych i obywatelskich. A więc domy pańskie stały się opoką, najpewniejszym środkiem kapitalistycznym do wychowywania i utrzymywania nowomodnych niewolników i podtrzymywania swej brutalnej siły wyzysku”…

Tak więc mit osiedli patronackich, którym szermują RAŚiowi ideolodzy od polityki historycznej – warto sprawdzić także z odmiennej, narodowej i społecznej strony, strony „pańskich domów”.

Dla zainteresowanych tematyką, oprócz sprawozdań pruskich inspektorów fabrycznych, a później przemysłowych – polecam informacje na temat warunków mieszkaniowych robotników na Górnym Śląsku m.in. w opracowaniu Emila Caspari’ego Przemysł górniczy na Górnym Śląsku w okresie ostatnich dziesięciu lat (1897–1906). Warszawa, [b.w.] 1908. Warto też sięgnąć po opracowanie Stanisława Michalkiewicza Przemysł i robotnicy na Śląsku (do 1914 roku), Katowice, Wydawnictwo „Śląsk” 1984, oraz po Karola Joncy Położenie robotników w przemyśle górniczo-hutniczym na Śląsku w latach 1889-1914, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1960 i tegoż: Z problemów stosowania ustawodawstwa socjalnego w śląskim hutnictwie cynku przed I wojną światową. W:„Studia Śląskie”. Seria Nowa. T. 7. Katowice 1963. Oczywiście, pewne dane można znaleźć w „niesłusznych” opracowaniach z czasów PRL, np.: Kazimierza Popiołka Z niedoli i walk śląskiego proletariatu, Warszawa 1955, czy opracowaniu zbiorowym Dzieje ruchu robotniczego na Górnym Śląsku pod red. Ryszarda Dermina i Franciszka Hawranka (Instytut Śląski w Opolu, 1982). Z nowszych opracowań dane dotyczące niektórych obszarów Górnego Śląska można znaleźć przykładowo u Shinsuke Hosoda w pracy Położenie socjalne robotników w górnictwie węglowym w dobrach książąt pszczyńskich na Górnym Śląsku 1847-1870, Uniwersytet Wrocławski, 1997.

Trudno jednak wskazać – przeciw upartej propagandzie i masowo uprawianej polityce historycznej RAŚ oraz środowisk mniejszości niemieckiej na Śląsku – zwartą pozycję dotyczącą naukowych badań nad warunkami mieszkaniowymi klasy robotniczej na Górnym Śląsku w dobie kolonialnej industrializacji pod panowaniem pruskim. Ta luka wymaga profesjonalnego uzupełnienia.

Polskie aspekty buntów ludowych na Śląsku

Po premierze filmu „Zbuntowany Śląsk”: o polskich aspektach buntów ludowych na Śląsku
„Zbuntowany Śląsk. Gawęda z dziejów walk społecznych na Górnym Śląsku” – taki tytuł nosi film dokumentalny, którego ogólnopolska premiera w obecności ponad 300 widzów odbyła się 3 marca w Sali kinowej Muzeum Śląskiego w Katowicach.
Producentem i dystrybutorem filmu jest Stowarzyszenie Grupa Twórcza „Ocochodzi”. Reżyserem – Dariusz Zalega, który też jest autorem scenariusza. Drugim scenarzystą jest Roman Adler. Patronat medialny nad popularyzacją filmowej gawędy o zbuntowanym Śląsku objęły: kwartalnik kulturalny „Fabryka Silesia” wydawany przez Regionalny Ośrodek Kultury w Katowicach, którego organizatorem jest Samorząd Województwa Śląskiego, oraz miesięcznik „Le Monde Doplomatique – edycja polska”, reklamujący się jako największy światowy miesięcznik społeczno-polityczny, w Polsce wydawany przez Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa”. Projekt, czyli film, zrealizowano ze wsparciem Stiftung Menschenwürde und Arbeitswelt (Fundacji Ludzka Godność i Świat Pracy) z Berlina, założonej w 1990 r. na bazie majątku odziedziczonego przez milionera Petera Vollmera, który przez wiele lat ukrywał swoje bogactwo i pracował jako zwykły robotnik.
Film przypomina ustami historyków, dziennikarzy a także uczestników wydarzeń kilka wybranych miejsc i faktów z dalszej oraz bliższej historii Śląska, zwłaszcza Górnego. Ich relacje oddzielają pieśni ludu śląskiego zebrane przez Adolfa Dygacza w wykonaniu Grzegorza Płonki. Warstwę narracyjna uzupełniają obrazy, fotografie, sceny z filmów animowanych i komiksów, które wzmacniają przekaz, przybliżając realia przywoływanych epok.
Główne wydarzenia przypomniane w filmie to bunt kopaczy w Tarnowskich Górach z roku 1534, zmowa tworkowska, czyli antyfeudalna tzw. wzburzka chłopów z południowych rejonów Górnego Śląska w lutym i marcu 1811 r., bunt górników kopalni „Król” w Królewskiej Hucie (dziś Chorzów) w czerwcu 1871 r., głodowy strajk okupacyjny w kopalni „Szczęście Luizy” na katowickim Roździeniu w 1935 r., wielodniowy, podziemny strajk okupacyjny w kopalni „Piast” w Bieruniu Nowym, zorganizowany po ogłoszeniu stanu wojennego w 1981 r., a wreszcie – jeden z najdłuższych w historii, strajk w tyskiej Fabryce Samochodów Małolitrażowych w 1992 r.
Jak w dyskusji po premierze przyznał reżyser i główny scenarzysta filmu, D. Zalega twórcy filmu jak ognia unikali wszelkich nawiązań do narodowych kontekstów przypominanych w nim walk klasowych ludu śląskiego. Wprawdzie przy okazji odwiedzania miejsc związanych z buntem 1871 r. w Królewskiej Hucie przypomnieli o jednym z pionierów polskiego odrodzenia narodowego na Śląsku, Karolu Miarce i roli jego Kasyna Polsko-Katolickiego w rozbudzeniu wybuchowych nastrojów wśród górników, ale w zasadzie na tym poprzestali.
Dlatego warto – k’woli uzupełnienia tych braków filmu – przypomnieć, że od średniowiecza wzajemne oddziaływanie wydarzeń na Śląsku i w innych częściach Korony Królestwa Polskiego, a później Rzeczypospolitej Obojga Narodów i ziem polskich pod zaborami wpływało m.in. czasem na przyczyny, czasem skutki, jednak ogólnie – na dynamikę przypomnianych w filmie buntów śląskich.
Bunt w Tarnowskich Górach (1534 r.)
Zacznijmy od tego, co działo się z górnictwem tarnogórskim i Ordunkiem gornym po śmierci ostatniego Piasta opolsko-raciborskiego, księcia Jana II Dobrego. Jest to bardzo znamienne i bynajmniej nie potwierdza – podtrzymywanej m.in. przez dyrektora Archiwum Państwowego w Katowicach, dr hab. Piotra Greinera w „Niezbędniku Śląskim” wydawanym kilka lat temu przez „Gazetę Wyborczą” w Katowicach hagiograficznej – tezy o wybitnym wkładzie Georga der Fromme Hohenzollerna w rozwój Tarnowskich Gór i ówczesnego górnictwa.
W latach 1532-1536, gdy już samodzielnie władał tam Jerzy von Ansbach – po odkryciu w 1532 r. nowych, bogatszych od poprzednich złóż kruszcu -„gorączka oło-wiu”, napływ setek, może tysięcy nowych ludzi przekroczyły możliwości urzędów utworzonych w mieście i margrabia polecił czeskiemu staroście górniczemu Leonardowi Gendorffowi udać się niezwłocznie do Tarnowskich Gór i zaprowadzić tam porządek, aby nowe złoża się nie zmarnowały.
Nie poprawiło to sytuacji: Ordunek… w 1533 r. w znacznej części nie był prze-strzegany, bo polscy gwarkowie zażądali równouprawnienia języka polskiego, bowiem prowadzenie akt i spraw w urzędach tylko po niemiecku łamało zalecenie z 1528 r. o równouprawnieniu języka czeskiego i polskiego z niemieckim.
Bezhołowie pod panowaniem Hohenzollerna musiało być porażające, bo w kwietniu 1534 r. rada miasta Wrocławia wezwała margrafa Jerzego do zapewnienia bezpieczeństwa na drogach wokół Tarnowskich Gór i Bytomia, ponieważ na przejeż-dżających nimi Wrocławian napadali „rozbójnicy”. Jednocześnie narastały w dni wypłat spory między górnikami a gwarkami i urzędnikami o płace, podczas których dochodziło do przerw w pracy.
Dlatego 8 sierpnia tego roku, w dniu wypłaty doszło do rozruchów określanych, jako powstanie, które trwały przez trzy dni. Górnicy uzbrojeni w kilofy i siekiery pochodem ruszyli pod urząd górniczy, gdzie uwolnili więzionych od poprzednich wystąpień kamratów. Następnie zaczęli niszczyć urządzenia wyciągowe i odwadniające, zdewastowali huty, obrabowali domy urzędników. Dopiero wojsko sprowadzone przez starostę Gendorffa przy pomocy mieszczan i gwarków stłumiło bunt. Powodem było przekraczanie czasu pracy, zaostrzona dyscyplina pracy i praca w niedzielę i święta, a zwłaszcza faworyzowanie przez niemieckich urzędników margrabiego gwarków i górników niemieckich. Miało to miejsce szczególnie przy rozdziale tzw. lenszofu i dyngu. Polskim kopaczom gwarkowie lub urzędnicy przydzielali dyng (roboty górnicze) w trudnych warunkach: przez kurzawki i twardą skałę docierali do złoża, ale po jego osiągnięciu lenszof (eksploatację przez określony czas za uzgodniony udział w zyskach) otrzymywali górnicy niemieccy.
Można zatem śmiało dowodzić, że oprócz typowo społecznych, ekonomicznych przyczyn czy religijnych (wpływ propagandy anabaptystów – na co zwrócił w filmie uwagę dr. Krzysztof Gwóźdź z Muzeum w Tarnowskich Górach – którzy po przegranej wojnie chłopskiej w Rzeszy chronili się m.in. na Śląsku) znaczący wpływ na ten wybuch społeczny miały również fakty dyskryminacji na tle narodowym.

Bunty lat rewolucji francuskiej i Insurekcji Kościuszkowskiej
W końcu lat 80-tych XVIII w. na śląskich chłopów spadły nowe udręki ze strony nowej, pruskiej szlachty: „jeszcze w 1788 r., dwa lata po śmierci Fryderyka, sprzedawanie chłopów odbywało się na Śląsku bez ingerencji władz pruskich. Szlachta bowiem, wypełniając wolę króla, przystąpiła do budowy manufaktur i fabryk, w których zatrudniani byli chłopi” – zmuszani do pracy w nieznanych sobie warunkach w ramach pańszczyzny lub tzw. odrobku. Od 1792 r. na śląską wieś zaczęły docierać informacje o rewolucji we Francji i uchwaleniu Konstytucji 3 Maja w Polsce. W podminowanej handlem ziemią i ludźmi atmosferze oraz w nastrojach rozczarowania komisjami urbarialnymi – doszło w 1793 r. do krwawych rozruchów niemal we wszystkich górnośląskich powiatach. Odmawiano dworom pracy, płacenia podatku gruntowego, odbijano i uwalniano aresztantów, znęcano się nad urzędnikami dworskimi nieludzko postępującymi z chłopami, żądano wydalenia ich. Podobnie ludzie zachowali się w stosunku do wójtów uległych panom, odgrażano się panom, obijano chętnych do pracy. Zaczęto nieprawnie korzystać z pastwisk dworskich i niszczyć dworskie zagajniki. Wybuchały protesty przeciw zbyt częstemu zamykaniu ludzi w areszcie, nędznemu odżywianiu i opłacaniu czeladzi dworskiej, przeciw skasowaniu pastwisk, zakazowi hodowli owiec przez chłopów, a wypasaniu pańskich owiec na chłopskich gruntach. Chłopom marzyła się równość stanów, podział gruntów pańskich i by wojsko nie występowało przeciwko nim.
W sytuacji, gdy w marcu 1794 r. wybuchło Powstanie Kościuszkowskie do ministra Śląska i Prus Południowych, czyli ziem zagarniętych przez Prusy w II rozbiorze, Karla Georga von Hoyma docierały liczne informacje o tym, że lud Górnośląski podczas wszystkich spotkań gorączkowo omawia informacje o rewolucji we Francji i popiera jej rezultaty (styczeń 1793 r. – ścięcie Ludwika XVI). W takich okolicznościach w Jemielnicy pod Strzelcami Opolskimi Marek, zwany Prawym (der Gerechte) stanął na czele protestu chłopów śląskich przeciw niesprawiedliwemu gospodarowaniu drewnem w lasach opactwa cystersów. Według donosu przekazanego von Hoymowi miał on zagrozić, że „jeśli ludzie nie dostaną lepszego drewna na opał, to powtórzy się to, co we Francji i naród weźmie sobie drewno siłą”. Na podstawie donosu von Hoym polecił gen. Hermanowi Johannowi Ernstowi von Mansteinowi pojmać Marka z Jemielnicy. Pięć dni po wybuchu Insurekcji w Polsce i rozpoczęciu przez gen. Antoniego Madalińskiego marszu I Wielkopolskiej Brygady Kawalerii Narodowej z Ostrołęki wzdłuż pruskiego kordonu zaborczego do Krakowa – 17 marca na rynku w Opolu, w dzień targowy przepędzono Marka Prawego sześciokrotnie przez szpaler żołnierzy, którzy bili go pałkami (tzw. Gassenlaufen). Po dwóch dniach skatowanego odwieziono do Jemielnicy, gdzie zmarł w wyniku odniesionych ran.
W tym czasie nasiliły się antypruskie nastroje pierwszych robotników w hutach i kopalniach Bytomia i Tarnowskich Gór oraz wśród chłopów w okolicznych wsiach. W 1798 doszło tam do buntu, po którym świerklaniecki Donnersmarck wypędził z Rudnych Piekar 24 mówiące po polsku rodziny górnicze. Powoli kolonizatorskie zapędy wykraczały na Śląsku poza stan włościański.
Zmowa tworkowska
Kiedy po klęsce Prus w wojnie z Napoleonem i próbach wywołania powstania polskiego na Górnym Śląsku w 1807 r. przez księcia bielskiego Jana Nepomucena Sułkowskiego doszło do reform feudalnych w Prusach i zniesienia poddaństwa osobistego chłopów – zaczął wśród nich narastać ferment związany z przekonaniem, że oznacza to również zniesienie pańszczyzny. Po wcześniejszych próbach oporu na drodze sądowej na początku 1811 r. chłopi śląscy postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Już 8 lutego sąd dominialny w Wodzisławiu Śląskim wysłał do śląskiego Wyższego Sądu Krajowego we Wrocławiu pismo, w którym stwierdzał, że „nie ma wątpliwości, iż liczne sądy patrymonialne [należące do feudałów – RA] powiadomiły Wyższy Sąd Krajowy o prawie powszechnym powstaniu poddanych i błagały o udzielenie szybkiej pomocy. Obecnie wskutek działalności deputacji wysyłanych z gmin już objętych powstaniem, szerzy się ono także na obszarze tutejszego dominium”.
Profesor Stanisław Michalkiewicz przywołał opinię anonimowego pruskiego szlachcica, że „po polskiej stronie Odry było jeszcze spokojnie, aż około 10 lutego 1811 r. wystąpiła wieś Pszów, która wysłała 50 chłopów do Krzyżkowic, którzy udali się do ludzi odrabiających pańszczyznę, aby odstąpili od pracy, bo zgodnie z edyktem królewskim [z 9 października 1807 r. – RA] wszelka pańszczyzna ustaje”. O ile relacja ta jest niezupełnie zgodna z chronologią wydarzeń, bo już 7 lutego protest przeciw pańszczyźnie podjęli chłopi z Godowa, a 8 lutego z Gołkowic – o tyle jest godne uwagi w ustach tego Prusaka, że istniała wówczas „polska strona Odry”. Znaczy to, że w ocenie ówczesnych klas panujących na prawym jej brzegu ludność mówiła śląską polszczyzną. Warto w związku z tym przypomnieć nazwiska chłopów najaktywniejszych w „zburzce” roku 1811: Maciej Graca – rzeźnik, który w tworkowskiej karczmie doprowadził do podpisania przez przedstawicieli kilkunastu okolicznych gmin tzw. „zmowy tworkowskiej”, kmieć Drobny, który go poparł, Szymon Boczek chałupnik z Kamienia raciborskiego, który wzywał chłopów do czynnej walki, sołtys Józef Bienia z Jedłownika, który sprowadził do dworu w Marklowicach delegacje chłopskie z dominium w Bohuminie, Jakub Antończyk z Wilchw, który wraz z Bienią wtargnął do dworu w Marklowicach Dolnych. Jonek Sewera, sołtys z Krzyżowic z synem kmieciem Urbusem z Krzyżowic oraz Józef Grzybek i Józef Wydra z Boryni spowodowali poważne straty materialne w dworze w Baranowicach. Podobnie w Rudziczkach wyróżnił się sołtys Harasim z Osin. Podczas zajść w Pawłowicach wyróżnili się chłopi z Pielgrzymowic, m.in.: Mateusz Zagrodnik, Paweł Lebioda, Mateusz Smigilok, Kuba Janek i Mateusz Niezgoda. Ich przywódcą był Maciek Kiełkowski z Pielgrzymowic. Podczas walk 15 lutego z pruskimi ułanami dowodzonymi pod Wyrami przez pułkownika Sługockiego zginął „chłopski generał” Franciszek Wodziczko z Mokrego, a wyróżnili się m.in. jego zastępca Jan Bończyk z Mokrego, kanonier Bartek Nawrot i fizylier Wałek Szopa oraz Piecha i Jantuła z Łazisk.
Po 18 marca 1811 r. rozpoczęła się pacyfikacja: ruchliwość oddziałów wojska na lewym i prawym, „polskim” brzegu Odry, wkraczanie prawie do każdej wioski, czasem kilkakrotne w ciągu dnia, sprawiały wrażenie wszechobecności armii pruskiej. Pod przemocą ludzie wrócili do dawnych zajęć, schwytani za uczestnictwo w rebelii otrzymali po 50 plag, a przywódców uwięziono w Pszczynie. Przez kilka dni trzymano ich o chlebie i wodzie”. Wreszcie 18 marca, aby ostatecznie spacyfikować zbuntowanych chłopów aresztowano 256 przywódców i pod silną eskortą wojska, zakutych w kajdany lub dyby przypędzono do Raciborza. W więzieniu miejskim nie było już miejsc, więc „zamknięto ich w celach klasztoru dominikańskiego.
Początkowo przywódcy powstania przebywali w kazamatach twierdzy w Koź-lu, później przekazano ich do więzienia w Raciborzu. Byli wśród nich M. Graca i jego współtowarzysz, były gwardzista pruski, Kokolla z Olzy. Jak wynika z protokołu w sprawie ucieczki Gracy i Kokolli spisanego 27 czerwca 1811 r. więźniowie zostali osadzeni w górnej części wieży więziennej. Jak stwierdzono w śledztwie i podczas wizji lokalnej „Kokolla i Graca wyzyskali nieduży otwór okienny, znajdujący się na wysokości 61 stóp nad powierzchnią rzeki, i przy pomocy sznura uplecionego ze słomy opuścili się na dół. Kto dostarczył im słomy, nie udało się wykryć. Zbiegów nie złapano”. Uszli pruskiej „sprawiedliwości”: Kokolla prawdopodobnie zbiegł do Księstwa Warszawskiego i wstąpił do polskiego wojska. Spośród znanych przywódców buntu m. in. również sołtys J. Bienię z Jedłownika zbiegł po stłumieniu wzburzki do Księstwa Warszawskiego. Interesujące, że buncie wzięła udział pewna ilość żołnierzy pruskich, urlopowanych lub wysłużonych, wśród których prawie wszyscy mieli nazwiska polskie…

Mała „Komuna Paryska” w Królewskiej Hucie
W buncie tym znaczącą rolę odegrała trwająca od dwóch lat patriotyczna edu-kacja prowadzona wśród robotników przez Karola Miarkę, jego „Katolika” i „Kasyno Katolickie”. To pod ich wpływem „ludzie coraz mniej kryli się z poczuciem krzywdy”. W trakcie wydarzeń listę postulatów między pierwszym a drugim dniem strajku z 26 na 27 czerwca 1871 r. w formie prośby do króla Prus zredagował sam Karol Miarka.
Po rozdrażnieniu górników pod budynkiem Inspekcji Górniczej przez przemawiającego po niemiecku, ewangelickiego burmistrza Król-Huty, Goetza, strajkujący nie tylko nie reagowali na wygłaszane w języku polskim apele dyrektora kopalni „Król” i inspektora górniczego w jednej osobie, rodowitego Ślązaka, Volkmara Meitzena: obrzucili go wyzwiskami i zmusili do ucieczki z siedziby Inspekcji Górniczej. Warto zwrócić uwagę, że dopóki do strajkujących po polsku mówił Meitzen, ludzie go słuchali, czyli – mówił w języku dla nich zrozumiałym. Nie znaczy to, że byli Polakami, ale na pewno – mówili śląską odmianą polszczyzny.
Również po buncie w 8 numerze „Katolika” z 22 lutego 1872 r. opublikowano Otwarty list do księcia Bismarcka, zarzucający „żelaznemu kanclerzowi”, że mało zna stosunki górnośląskie. Odpowiedź z 11 maja opracowaną przez niejakiego Wagenera z polecenia Prezydenta Ministerstwa Stanu Bimarcka przesłał do „Katolika” prezydent rejencji opolskiej Hagenmeister. W numerze 20 „Katolika” z 16 maja redakcja musiała ją bezpłatnie opublikować na pierwszej stronie. Sprytnie przekręcając zarzut Miarki, że w rozruchach brało udział więcej ewangelików i Niemców niż katolików i Polaków Bismarck odpowiadał, iż „ze spisu oskarżonych w procesie, w Kőnigshűtte wytoczonym, okazuje się, że z 95 skazanych było 81 katolików i 14 ewangelików. Z Konigskutte samej było 63, z najbliższych miejsc 27, z innych po górnośląsko-polsku mówiących powiatów 4, a tylko 1 z czysto niemieckiej prowincji. Nawet między wprzód zaaresztowanymi, przed rozpoczęciem postępowania karnego znowu wypuszczonemi posiadał według świadectwa dotyczących urzędników tylko wyjątkowo jeden lub drugi niemiecki język”.
Jedno było wyraźne nawet dla Bismarcka, że na Górnym Śląsku były całe po-wiaty zamieszkałe przez ludność mówiącą „po górnośląsko-polsku”, a wśród aresztowanych górników „tylko wyjątkowo jeden lub drugi niemiecki język” posiadał. Tego minimum uczciwości brakuje dzisiejszym szermierzom tzw. „języka śląskiego” i „śląskiej narodowości”.
We wszystkich uzupełnionych powyżej wątkach dotyczących buntów społecz-nych na Śląsku wyraźnie widać, że czynnik narodowy – jak w każdym społeczeństwie poddanym wyzyskowi kolonialnemu i obcej narodowo okupacji – nakłada się i znacząco modyfikuje codzienną walkę o przetrwanie.

Dyskusja po premierze
W dyskusji po filmie wzięli udział: „etatowy autorytet” wśród tzw. „nowych historyków śląskich” narzucających obecną, jednostronną narrację polityki historycznej – prof. Ryszard Kaczmarek, redaktor katowickiej „Gazety Wyborczej”, absolwent historii Uniwersytetu Śląskiego, autor „Spacerownika powstańczego” i książki „Papierowa wojna. Powstania Śląskie 1919-1921” – Józef Krzyk i reżyser oraz główny scenarzysta filmu D. Zalega. Wymianę poglądów moderował członek Rady Redakcyjnej kwartalnika „Fabryka Silesia”, doktor nauk humanistycznych, autor artykułów o Śląsku i m.in. takich książek jak „Ten przeklęty Śląsk” – Krzysztof Karwat.
Poziom dyskusji w wykonaniu tak moderatora, jak i autorytetów historyczno-dziennikarskich grzecznie ocenił na facebooku po premierze jeden z widzów: „Byłem, widziałem. Bardzo ciekawe, inne spojrzenie na historię Śląska. Wypowiedzi red. Krzyka z Wyborczej i red. Karwata oraz p. profesora (zapomniałem nazwiska) w dyskusji po filmie pokazały, jak bardzo to inne spojrzenie jest potrzebne w debacie o śląskiej tożsamości. Jak bardzo potrzeba przypominać, czy raczej napisać, historię zwykłych ludzi.”
Jedno wszakże w wypowiedzi redaktora „Gazety Wyborczej” zwracało uwagę: z całego filmu podjął kwestie związane z umieszczonym na końcu napisem: „to be continued”. Jak na rasowego komisarza politycznego miłościwie nam panującego, jedynie dopuszczalnego układu uznał, że za tymi słowami czai się groźba niszczenia samochodów i burd na ulicach. Nie zauważył, że ciąg dalszy na Górnym Śląsku już był nastąpił. Zdarzyło się to wiosną 2013 r., gdy wbrew związkom zawodowym, wbrew kagańcowym przepisom ustawy o sporach zbiorowych robotnicy z Huty Batory w Chorzowie spontanicznie ogłosili strajk przeciw zwolnieniom z pracy ogłoszonym tuż przed Wielklanocą. Nie zauważył, że gdy główny udziałowiec Spółki Akcyjnej „ALCHEMIA”, Roman Karkosik, wysłał do spacyfikowania strajku autobusy załadowane zbirami z prywatnej firmy pałkarskiej, obecnie zastępującej ZOMO – za strajkującymi stanęła cała robotnicza dzielnica – Hajduki, że przed bramą ustawił się w ich obronie legion kibiców klubu piłkarskiego „Ruch” Chorzów i po prostu pałkarzy przestraszył. Jednak najważniejsze, czego środowisko komisarzy politycznych z „Gazety Wyborczej” nie zrozumiało po tych wydarzeniach to fakt, że właśnie wówczas na Śląsku ruszył kamyk, który uruchomił lawinę zmiany nastrojów wśród mieszkańców województwa śląskiego. Jej rezultatem była porażka PO w wyborach na Śląsku i dzisiejsze ganianie z KODem po ulicach… Tak właśnie jest, gdy się lekceważy opór społeczny ludzi na Śląsku.

Demograficzne przyczyny germanizacji Śląska

Demograficzne przyczyny germanizacji Śląska
Wśród neogermanizatorów, którzy indoktrynują środowiska Górnoślązaków pod szyldem Ruchu Autonomii Śląska, Związku Ludności Narodowości Śląskiej czy wprost – mniejszości niemieckiej, kwitnie polityka historyczna oparta na narracji rzekomej atrakcyjności rządów niemieckich na Śląsku i ich „cywilizacyjnej misji”, która podnosiła Ślązaków z dna upadku kulturowego.
Warto jednak zwrócić uwagę na szersze tło postępów germanizacji Śląska od połowy XVII do połowy XIX w. Dopiero takie spojrzenie na politykę wynaradawiania realizowaną na Śląsku od drugiego stulecia panowania Habsburgów, a następnie po pruskim podboju większości Śląska – pozwoli zrozumieć, jaką manipulację zastosowano tworząc m.in. scenariusz wystawy historycznej w katowickim, nowym Muzeum Śląskim.
Kluczowym wydarzeniem połowy XVII w., które w olbrzymim stopniu dotknęło ziem śląskich była wojna 30-letnia, czyli wewnątrzniemiecka wojna religijna między protestanckimi księstwami Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, a katolickimi władcami Niemiec z dynastii Habsburgów.
W tej pierwsze europejskiej wojnie totalnej zginęło – ostrożnie licząc – około 8 mln ludzi, głównie cywilów. Liczba ludności Śląska spadła o ok. 20-30%, z ok. 1 mln 570 tys. w 1619 r. do 1 mln 40 tys. w 1648 r., czyli w liczbach bezwzględnych – o ok. 530 tys. ludzi! Jak piszą Piotr Pregiel i Tomasz Przerwa w Dziejach Śląska (Cadus 2005, s. 74): „Oblicza się, że liczba ludności prowincji spadła z 1,57 miliona mieszkańców w 1619 r. do 1,04 miliona w 1648 r.” Również w opracowaniu Wyższej Szkoły Pedagogicznej im. T. Kotarbińskiego: Wojna trzydziestoletnia (1618-1648) na ziemiach nadodrzańskich, red. Kazimierz Bartkiewicz (Zielona Góra 1993, s. 140) można przeczytać: „Obliczono, że liczba mieszkańców Śląska spadła o 1/3 ”. Natomiast Tomasz Jaworski w pracy Wojna, pokój i religia: a ruchy ludnościowe na pograniczu zachodnim w XVII i na początku XVIII w. (Wyższa Szkoła Pedagogiczna im. T. Kotarbińskiego, Zielona Góra 1998, s. 33) zwracał uwagę, jaką siłę stanowiła ludność Śląska tak w Królestwie Czech, jak i na tle Rzeczypospolitej Obojga Narodów przed wybuchem tej wojny: „Z liczbą ludności sięgającą 1 570 tys.83 przewyższał Śląsk trochę Czechy (bez Moraw), zdecydowanie zaś dystansował Wielkopolskę, a także Małopolskę”. W Historii chłopów śląskich, opracowaniu zbiorowym pod redakcją Stefana Inglota (Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1979, s. 27) wyliczono natomiast, że „Tuż po zakończeniu wojny w1648 r. mieszkało tu zaledwie 1 040 000 osób, a przeciętna na km2 spadła do 25 ludzi”. W wyniku wojen niemiecko-niemieckich nastąpiło więc pierwsze demograficzne załamanie na Śląsku.
Tę hekatombę rdzennej ludności Śląska po zakończeniu wojny potęgował fakt wymuszonej przez Habsburgów względami polityczno-religijnymi germanizacji ważniejszych rodów szlachty śląskiej, m. in. Kochcickich, czy Paczyńskich, czego wymownym przykładem jest przemianowanie starego, rycerskiego rodu Rymbabów w ród Rheinbaben (m.in. panów na Michałkowicach, dziś w Siemianowicach Śląskich; por.: Tomasz Jurek, Slesie stirps nobilissima. Jeleńczycy – ród biskupa wrocławskiego Tomasza I, w: „Roczniki historyczne”, tom LVIII, 1992, s. 46). Do tego doszła utrata samorządnej roli przez starostów śląskich, co oznaczało poważne ograniczenie pierwotnej autonomii Górnego Śląska, sięgającej „Przywileju ziemskiego” ostatniego Piasta opolsko-raciborskiego, Jana II Dobrego. W rezultacie osłabione demograficznie społeczeństwo śląskie – używające w większości narzecza staropolszczyzny – traciło w znacznym stopniu kontakt z panującą grupą społeczną.
Proces odzyskiwania mocy demograficznej trwał na Śląsku prawie wiek. Dopiero w 1736 r. liczba ludności Śląska sięgnęła ok. 1 mln 800 tys. Tymczasem nad Śląsk ponownie nadciągnęły czarne chmury z Niemiec: od 1740 r. do 1763 r. w wyniku agresywnej polityki króla Prus Fryderyka II przez Śląsk przetoczyły się trzy tzw. wojny śląskie między protestanckimi Prusami Hohenzollernów, a katolicką Austrią Habsburgów. W ich wyniku Prusy dokonały pierwszego rozbioru Śląska. Na podbitym obszarze zlikwidowały resztki samorządności księstw śląskich, co oznaczało likwidację pierwotnej autonomii Śląska.
Rezultatem wojen, które Fryderyk toczył głównie w oparciu o kontyngenty i twierdze Śląska było drugie załamanie demograficzne rodzimej ludności Śląska: znów za niemieckie wojny wewnętrzne hekatombę złożyło społeczeństwo śląskie. W wyniku samej tylko wojny siedmioletniej lat 1756-1763 zginęło łącznie 853 tys. ludzi. Amia pruska straciła około 200 tys. zabitych. Państwo pruskie – pół miliona mieszkańców, z tego na Śląsk przypadło 115 tysięcy. Według obliczeń przeprowadzonych po 1763 r. liczba ludności Śląska spadła do 1 mln 95 tys. Jak pisał Jan Kwak w pracy Miasta księstwa opolsko-raciborskiego w XVI-XVIII wieku (Instytut Śląski, Opole 1977, s. 15): „ Dla 1736 r. liczbę ludności całego Śląska szacuje się na 1 800 000 osób. W czasie wojen śląskich (1740-1763) liczba ta poważnie się zmniejszyła, mniej więcej o około 20%”. Czy było to „zaledwie” 20%? Otóż Wojciech Zaleski w Dziejach górnictwa i hutnictwa na Górnym Śląsku do roku 1806 (Madryt 1967, s. 299) podaje „dane z różnych źródeł, oparte jednak zapewne na tych samych obliczeniach izby wrocławskiej, względnie „kalkulatora” izby, F. A, Zimmermanna. Obliczenia te przedstawiają się w sposób następujący: (…) Rok – Ludność Śląska: 1763 – 1.095.041”. Jeśli pamiętamy, że w 1736 r. liczba ludności Śląska sięgnęła ok. 1 mln 800 tys., to „zniknęło” prawie 700 tys. Ślązaków! Oto demograficzna katastrofa wywołana podbojem Śląska przez Prusy.
Wprawdzie profesor Marek Czapliński w wydanej przez Uniwersytet Wrocławski Historii Śląska (Wrocław 2007, s. 253) szacuje, „że liczba ludności zmniejszyła się na Śląsku o 150 tysięcy”. Jednak nawet jeśli doda się do tej liczby około 120 tys. ludności Śląska pozostałej po tych wojnach w granicach państwa Habsburgów, to nadal otrzymujemy – przy sporym zaokrągleniu w górę – dopiero 300 tys., czyli ciągle brak około 400 tys. Ślązaków…Według opracowania Sekcji Demografii Historycznej Polskiej Akademii Nauk „Przeszłość demograficzna Polski: materiały i studia” tom 2 (Państwowe Wydawnictwa Naukowe, Warszawa 1968, s. 56): „Śląsk należał do najgęściej zaludnionych krajów Europy Środkowej. Tzw. „wielka” rejestracja z 1787 r. wykazała 1 747 tys. mieszkańców prowincji śląskiej pozostającej od 1741 r. we władaniu Prus”. Dopiero zatem ćwierć wieku po wojnach śląskich liczba ludności na pruskim Śląsku zaczęła się zbliżać do stanu sprzed 1741 r. i to mimo intensywnej kolonizacji fryderycjańskiej. W samym tylko roku 1763 osiedlono na Górnym Śląsku 61 tys. kolonistów niemieckich, a do pocz. XIX w. następne 110 tys. Niemców.
Razem z wojną swoje żniwo zbierały klęski elementarne. J. Kwak w pracy Klęski elementarne w miastach górnośląskich (w XVIII i w pierwszej połowie XIX w.) (Wydawnictwo Instytutu Śląskiego, Opole 1987) przypomniał, że „Epidemia wśród dzieci panowała również w 1763 r. Dużą śmiertelność wśród nich, a także i młodzieży na Górnym Śląsku spowodowała epidemia ospy w latach 1766-1772”.
Mechanizm „klęsk elementarnych” pod „niosącymi kulturę” rządami pruskimi będzie w XIX w. wykorzystywany przeciw ludności Śląska z całym okrucieństwem. W latach głodów pruscy magnaci woleli nie pamiętać o swoich śląskich włościach, chyba, że ponaglając swoich zarządców, dlaczego nie przysyłają dostatecznych pieniędzy na huczne przyjęcia do Berlina czy Wrocławia. Dwór pruski również nie organizował podczas głodu, czy zarazy żadnej skoordynowanej pomocy, spokojnie patrząc, jak w męczarniach wymierały całe wsie. Powód – ułatwiało to germanizacyjną kolonizację, sprowadzanie na Śląsk tysięcy niemieckich osadników z pruskich dziedzin… Tak było m.in. w 1847 r., gdy nieustanne deszcze zniszczyły uprawy kartofli na polach. Wybuchła zaraza głodowa. Ludzie żywili się grzybami, korą, perzem, wreszcie, koniczyną i lebiodą. W powiecie pszczyńskim zmarło z głodu około tysiąc osób, a od zarazy – siedem tysięcy. Na całym Śląsku zmarło w ciągu 1847 i 1848 r. około 50 tys. ludzi, sierotami zostało prawie 10 tys. dzieci. „Z około 20 tys. rodzin, które nagle objęte zostały głodem i zarazą na przestrzeni stosunkowo niewielkiego obszaru kilku wiejskich powiatów, zostało 9 tys. sierot pozbawionych pomocy” – odnotowano w 1851 r. w protokole parlamentu niemieckiego. Oprócz pszczyńskiego, największa tragedia dotknęła powiatów rybnickiego, raciborskiego, głubczyckiego, kozielskiego, gliwickiego i bytomskiego, zabrzańskiego, katowickiego, tarnogórskiego, lublinieckiego, oleskiego i strzeleckiego. W niektórych wsiach w wyniku tyfusu głodowego wymarło 10-20% ludności. Rząd – jak i poprzednio nie zrobił nic. Akcja kolonizacyjna miała zniwelować straty ludności, a jednocześnie – wzmocnić demograficznie obecność Niemców na Śląsku. W świetle tych danych można dowodnie twierdzić, że w ten sposób Niemcy przerwali naturalne procesy narodotwórcze na Śląsku. Takie epidemie przetaczały się przez industrializowany na pruską modłę Śląsk co kilka lat i pochłaniały szczególnie wiele ofiar, jeśli rok, dwa lata wcześniej nieurodzaje spowodowały taki wzrost cen żywności, że w rodzinach robotniczych i chłopskich ludzie musieli sobie odmawiać jedzenia nawet na tym poziomie, który w normalnej sytuacji oznaczał minimum egzystencji. Przyznawał to pruski nadprezydent prowincji śląskiej z lat 1845-1848 Wilhelm Felix Heinrich Magnus von Wedell, pisząc: „Liche wyżywienie rodzi wszelkiego rodzaju choroby. Tyfus pochłania każdego roku swoje ofiary, a nazywany jest przez to tyfusem głodowym, jako że jest nań najbardziej podatne ciało osłabione lichą żywnością i wszelkiego rodzaju brakami”…
Po ponad stu latach takiej „polityki demograficznej” Prus na Śląsku jej efekty „cywilizacyjne” opisał znany lekarz niemiecki Rudolf Wirchow, który od 22 lutego do 8 marca 1848 r. jako konsultant rządu pruskiego wizytował Racibórz, Rybnik, Radlin, Wodzisław, Żory, a następnie Pszczynę i Gliwice w związku z epidemią tyfusu. W raporcie zatytułowanym Mitteilungen über die in Oberschlesien herrscebde Typhus-Epidemie, opublikowanym w „Archiv für pathologische Anatomie und Physiologie und für kliniche Medizin” 2 (1849, s. 143-322) tak pisał o warunkach życia ludności śląskiej pod panowaniem Prus: „Górnoślązacy w ogóle się nie myją, ale czekają, aż opatrzność za pomocą ulewnego deszczu od czasu do czasu uwolni ich ciała od skorupy brudu na nich osadzonej. Robactwo wszelkiego rodzaju, zwłaszcza wszy, stale goszczą na ich ciałach. Tak samo wielkie jak ten brud jest lenistwo tych ludzi, ich niechęć do wysiłku umysłowego i fizycznego, ich wszechogarniająca skłonność do bezczynności lub raczej wylegiwania się , co w połączeniu z kompletnie psią służalczością, jest tak odrażające dla każdego wolnego człowieka przywykłego do pracy, że czuje raczej obrzydzenie niż współczucie. Górnoślązacy przypisują swoją awersję do pracy czasem osłabieniu ludzi przez złe odżywianie, a czasem narodowej tendencji do bezczynności. Pierwszy z tych poglądów jest po części poprawny, chociaż nie do tego stopnia i nie wyłącznie, aby mógł wytłumaczyć cały obraz jako następstwo tego czynnika”. Taka konstatacja w oczywisty sposób wskazuje, że – nie mogąc w służbie rządu pruskiego napisać tego wprost – Wirchow zdawał sobie sprawę, iż opisane warunki życia są efektem kolonialnego wyzysku, narodowego ucisku i społecznego zniewolenia większości ludności pruskiego Śląska. Jednak jako klasyczny, pruski liberał obwiniał o to kler katolicki, który niewystarczająco – według niego – szerzył oświatę. Równocześnie dostrzegał starania kleru o powstrzymanie społecznej klęski alkoholizmu na Śląsku, którą opisywał tak: „Górnoślązacy są uzależnieni od skrajnych nadużyć mocnego alkoholu. Wieczorami, kiedy ludzie wracają z miejskich targowisk, główne drogi są dosłownie usłane pijanymi, zarówno mężczyznami, jak i kobietami. Nawet dziecku przy piersi matki podawano wódkę”. Tak zachowują się społeczeństwa zniewolone, pozbawione nadziei na poprawę swojego losu…
Podkreślając klęskę programów germanizacyjnych na Śląsku pisał dalej, że „w tym kraju są liczne rodziny o niemieckich nazwiskach i niemieckich twarzach, które nie rozumieją ani słowa po niemiecku”. Przy całej swej wierności dla pruskiego panowania na Śląsku Wirchow musiał przyznać, że „cały Górny Śląsk jest polski. Jak tylko przekroczy się Stobrawę porozumienie z ludnością wsi i uboższymi mieszkańcami miast jest niemożliwe dla osób nie znających biegle języka polskiego i tylko tłumacze mogą zapewnić ograniczoną pomoc. Ta sytuacja ogólnie przeważa na prawym brzegu Odry. Na lewym brzegu są porozrzucane liczne elementy niemieckie”. Nawet jednak ten – w późniejszych latach – zwolennik polakożerczych akcji kanclerza Bismarcka nie ośmielił się twierdzić, w odróżnieniu od wielu obecnych „nacjonalistów górnośląskich”: autonomistów czy „ołberszlyjzerów”, że to polski rodowód Górnoślązaków jest przyczyną opisanego przez niego stanu rzeczy na Śląsku. Przeciwnie, negował przypisywanie go „narodowej tendencji do bezczynności”. Pisał: „byłoby krzyczącą niesprawiedliwością upatrywać rzeczywistą przyczynę tych cech w narodzie polskim, narodzie o wielkim sercu, zdolnym do wielkich poświęceń. Nawet jeśli niemiecka pracowitość jest być może rzadka wśród Polaków, nie należy jednakowoż zapominać, jak długo i pod jak ciężkim uciskiem nadal jęczą ci nieszczęśliwi ludzie”. Było to w jego sytuacji najostrzejsze z możliwych oskarżeń ponad stuletniej kolonizacji i tzw. „misji cywilizacyjnej” Prus na Śląsku.
Niestety, tych i wielu innych faktów historycznych w żaden sposób nie uwzględniono nie tyle w scenariuszu, ile narracji realizującej antypolską politykę historyczną w nowej siedzibie Muzeum Śląskiego w Katowicach.
Efekt taki osiągnięto czasy piastowskie i czeskie na Śląsku umieszczając – dosłownie – w „zamkniętej księdze” tzw. kapsuły czasu. Również okres okrutnych wojen wewnątrzniemieckich, które pozbawiły ludność Śląska ponad 1,2 mln mieszkańców, nie licząc potencjalnych strat demograficznych, czyli spowodowanym tym ubytkiem ludności spadkiem przyrostu naturalnego – nie znalazł miejsca w scenariuszu. Dzięki pominięciu hekatomb ludu śląskiego w wojnach, epidemiach i pod wpływem nieludzkich warunków pracy w rodzącym się przemyśle śląskim osiągnięto dodatkowo efekt gwarantujący całkowitą jednostronność narracji wykreowanej w scenariuszu wystawy: wbrew dowodom zawartym w opisach Niemców odwiedzających Śląsk od końca XVIII w. – wyłączono w warstwie dźwiękowej godkę, czyli mowę ludu śląskiego. To pozwoliło w tle dźwiękowym tak spreparowanej wystawy wyeksponować język niemieckiej mniejszości kolonizującej Śląsk od XVIII w. i skupionej głównie w miastach, czego wyrazem jest fragment ekspozycji z „kawiarenką” uliczną.
Tak zmanipulowana narracja wystawy historycznej w nowej siedzibie Muzeum Śląskiego pozwoliła już swobodnie serwować proniemiecką, kolonialną politykę historyczną za pieniądze polskiego podatnika. Kluczem do jej skutecznej aplikacji jest skupienie narracji wystawy na industrializacji i urbanizacji Górnego Śląska z jednoczesnym praktycznym pominięciem ludu śląskiego: chłopów, robotników, ich walki z wyzyskiem społecznym i uciskiem narodowym, ich buntów i walk strajkowych tłumionych przez wojsko pruskie podczas pacyfikacji np. zmowy tworkowskiej, czy buntu w Królewskiej Hucie roku 1871. Dzięki temu nie ma potrzeby poruszania tematu dominującego na Górnym Śląsku języka polskiego, a co za tym idzie – odpowiadania na pytanie: skąd się on wziął na przedstawionym jako niemiecki, Śląsku. Dlatego czasy piastowskie trzeba było zamknąć w szafie.
Szczególnym przypadkiem tak skonstruowanej, politycznej narracji historycznej jest sala otwierająca historię Śląska po powstaniach śląskich i plebiscycie: główny ciąg, na wprost wyjścia z poprzedniej sali, a więc droga na wprost, droga kontynuacji, to przejście pod bramą do niemieckiej części Górnego Śląska. Dopiero obok, po lewej stronie, na bocznym niejako torze – można ruszyć szlakiem tej części Śląska, która po 1922 r. wróciła do Ojczyzny. Również rok 1939 został przytłoczony buńczucznie głośną, wyświetlaną na całym ekranie defiladą niemieckich wojsk faszystowskich wkraczających na Śląsk, której w żaden sposób nie kontrapunktuje na przeciwległej ścianie jedno (dosłownie!) zdjęcie polskiego żołnierza na śląskich pozycjach obronnych…
Analizując przesłanie zawarte w tzw. scenariuszu wystawy historycznej nowego Muzeum Śląskiego można dojść do wniosku, że jego celem jest uwiecznienie kolonialnej narracji potwierdzającej tezy niemieckiej polityki historycznej o „cywilizacji” przyniesionej Ślązakom przez Prusy. W takim obrazie odmalowanym przez antypolskich propagandystów brakuje tylko jednego: trzeciego załamania demograficznego polskiej ludności Śląska, aby nikt tak sprytnych manipulacji przekazem historycznym nie zauważył.
Problem dla manipulantów polega jednak i na tym, że póki co, antypolskie środowiska polityczne na Śląsku są jedynie mniejszością, co potwierdziła klęska wyborcza Komitetu „Zjednoczeni dla Śląska” (RAŚ i mniejszość niemiecka) oraz pozostającej w koalicji z RAŚ śląskiej Platformy Obywatelskiej. Czas zatem na odrzucenie ich manipulacji – nie tylko w Muzeum Śląskim, ale również w opracowaniach historycznych produkowanych masowo przez tzw. „nowych historyków śląskich”. W imię prawdy historycznej, bo tylko „prawda Was wyzwoli” z chorobliwej nienawiści do Polski na Śląsku.